, Rodziewiczowna Maria Miedzy ustami a brzegiem puchar 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jak to odłożyć? Na co? — zaperzył się Jan.— Znajdziemy innego drużbę.— Ale, naturalnie, że odłożymy — potwierdziła figlarka.— Wyprawa niegotowa.— Któż by tam czekał dla tych haftów i gałganów! Skończą potem.— Bardzo proszę nie odzywać się tak lekko o moich haftach.Właśnie dla nich będziemy czekali.Zresztą ja hrabiemu dałam słowo, że bez niego nie odprawimy tej uroczystości.— Niech go licho weźmie! Od tygodnia nic nie robię, tylko wysyłam do niego listy i depesze.Zginął bez wieści.Kto go wie, gdzie siedzi.Ma tych dóbr tysiące po całym cesarstwie.Uderzył w zapalczywość do pracy.Dam ja mu za mitręgę! Ale co do ślubu, to nie odłożę! Niech pani nie żartuje! To nie ma sensu!— Czy widziałeś, Jasiu, tego sławnego wyścigowca w Strudze? — zagadnął Stefan ożywiając się nagle.— Widziałem, a jakże! Pyszny koń, „Held” się nazywa.Pani Tekla, w wielkim gniewie, przechrzciła go na „Bohatera”! Nikomu nie daje się dosiąść, tylko podobno samemu panu.Ach, ten pań! Narobi on mi biedy!— Nie narobi, uspokój się — rzekła spokojnie Jadzia.— Widzisz, tam na lewo…Spojrzeli wszyscy.Bez drogi, polami, przez płoty i rowy sadził ku nim jeździec.Koń szedł jak wicher, z wyciągniętą szyją i rozdętymi prychami, biała gwiazda świeciła mu na czole, nad jego głową ukazywała się czasami dżokejska czapka jeźdźca, schylonego do siodła.Nie wiadomo, jakim cudem poznała go Jadzia, bo zrazu czerniał tylko na łunie zachodu, jakby z niej wyszedł, potem rósł, rósł, stawał się coraz wyraźniejszy, aż dopadłszy bliżej o jakie sto kroków, uchylił czapki i dał koniowi ostrogę, Dwa rowy oddzielały gościniec od pola — rumak skupił się, stanął jak świeca, dał szalony skok.Kopyta mignęły w powietrzu; przesadził ściągnięty żelazną dłonią, zarył się w miejscu o krok obok towarzystwa i zarżał wesoło, jakby z powitaniem.Cały gniew Jasia opadł natychmiast.— Wentzel! Wentzel! Nareszcie jesteś! Jak się masz! Witamy! Witamy!Uścisnęli się z konia jak bracia.— Przecież się nie spóźniłem! — zawołał podając rękę Cesi.— Jestem w czas i w porę na usługi pani — zwrócił się do Jadzi.Chwilę szafirowe jego oczy zapłonęły szalonym szczęściem i weselem, po licu jak smuga przeszedł rumieniec.Opamiętał się całą siłą, by nie paść jej do nóg, i tylko wyciągnął rękę, pewny, że na uścisk zasłużył.Powitali się w milczeniu.Minutę to trwało, a już Jaś wpadł na swoją ofiarę z tysiącem pytań, a Stefan aż zsiadł z konia i oglądał, cmokając, „Bohatera”.— Nawet nie spotniał po tej szalonej jeździe! Co za nogi! Jaka pierś i łopatki! To cacko, nie koń!— Czemuś nie odpisywał na listy? To trzeba nie mieć sumienia! — krzyczał Jaś.— Chorowałem — odparł.— Złamałem rozkaz doktorski i uciekłem.Kazali mi jechać do Włoch, alem wolał tutaj.Jeżeli tutejsze powietrze zdrowia mi nie da, to żadne! Babka zdrowa?— Zdrowa, ale ty istotnie nietęgo wyglądasz.Coś się zmieniłeś… i bez brody? Panna Celina przestanie się tobą zachwycać.Istotnie Wentzel zmienił się ogromnie.Nie wypiękniał, ale nabrał hartu, czegoś stalszego w rysach i postawie.Zniknął cyniczny grymas i wydelikacenie salonowca, był opalony od wiatru i słońca, a oczy mu się śmiały wewnętrznym zadowoleniem.Widocznie dużo był na powietrzu i w pracy, mówił po polsku prawie dobrze, a z całej jego istoty wydzierała się radość, spokój i poczucie, że on tu teraz nie obcy, nie wróg — ale przyjaciel, brat, witany całym sercem.Zwrócił się do Stefana.— Dobra szkapa — rzekł — tylko mi ją haniebnie zaniedbano w Strudze.Babka wypędziła Anglika, a tutejsi niezdatni.Cóż robić? Na ten wyrok nie ma apelacji.Cierp, „Bohaterze”, do jesieni.Zabiorę go potem do Szagern.— I tam pisałem — wtrącił Jan — i do panny Doroty nawet!— Ta, jak zwykle, mało wie o moich losach.Wyjechała do Dülmen.— I tam pisałem.— Pański „Bohater” pobiłby „Normę” Głębockiego — mówił swoje Stefan.— Dawno marzymy o wyścigu, ale dotąd nie było dla niej współzawodnika.— Może spróbować?Jaś z Cesią ruszyli naprzód.Woleli swe towarzystwo nad rzadkiego, gościa.— Ano, spróbujemy teraz! — zapalił się Żdżarski.— A pani? — spytał Wentzel Jadzi.— I owszem.Moja klacz nie lubi stępa.Puścili cugle.Minęli narzeczonych, którzy, jak zwykle, sprzeczali się o jakąś fraszkę i jechali wiorstę obok siebie.Nagle z przydrożnego rowu porwał się szarak.Wpadł pod nogi końskie, wywrócił koziołka i jak szalony jął zmykać w zboże.Siwek Żdżarskiego, snadź zwykły kolega chartów, stulił uszy, zachrapał i rzucił się na oślep za lekkomyślną zwierzyną.Darmo się z nim szamotał Stefan.Koń wziął na kieł i gnał przez zagony, unosząc jeźdźca.Krzyk i klątwy Żdżarskiego podniecały go jeszcze bardziej.Pozostali obejrzeli się za towarzyszem, roześmieli się i ruszyli dalej.Konie szły głowa przy głowie, parskając wesoło, jakby wiedziały, że niosą dwoje szczęśliwych, którym serca biły młotem, choć milczały usta.Wjechali w brzeźniak, skąd do Mariampola była zaledwie wiorsta.— Babka się tak ucieszy z pana — rzekła Jadzia.Uśmiechnął się.— Kochana babka! Zęby to ktoś jeszcze się ucieszył ze mnie, toby mi dosyć było szczęścia na całe życie.— Jeżeli to szczęście, to pan je posiada — rzekła niewyraźnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl