, Remarque Erich Maria Trzej Towarzysze 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale forsa rozpłynęła się.- Co ja tam będę robił? - spytał mnie drapiąc się w rudą głowę.- Pan przecież przyjechał stamtąd.Niech pan powie, jaka jest właściwie sytuacja?- Wiele rzeczy zmieniło się - rzekłem patrząc na jego krągłe, wypasione oblicze i bezbarwne rzęsy.Wyzdrowiał, chociaż stracono już na to nadzieję.Poza tym nic mnie nie interesowało w tym gościu.- Będę musiał poszukać sobie jakiejś posady.Jak przedstawia się dzisiaj rynek pracy?Wzruszyłem ramionami.Po co miałem mu mówić, że przypuszczalnie nie znajdzie zajęcia.Będzie miał sam dosyć czasu, aby się o tym przekonać.- Ma pan stosunki, wpływowych przyjaciół czy coś w tym guście?- Przyjaciół.no, pan wie, jak to jest - zaśmiał się drwiąco.- Kiedy człowiek nie śmierdzi już groszem, przyjaciele uciekają od niego jak pchły od zdechłego psa.- W takim razie trudno panu będzie.Zmarszczył czoło.- Nie mam pojęcia, jak to w ogóle będzie.Zostało mi całego majątku zaledwie kilkaset marek.I nie nauczyłem się w życiu niczego, poza wydawaniem pieniędzy.Mimo wszystko zdaje się, że mój sławny profesor miał rację, chociaż nie w ten sposób, jak myślał: w dwa lata będzie ze mną koniec, ale od rewolwerowej kulki.Nagle ogarnęła mnie bezmyślna złość na tego głupiego gadułę.Czy on nie wie, co to jest życie? Widziałem idących przed nami Pat i Antonia, widziałem jej wychudły pod wpływem choroby kark, wiedziałem, jak bardzo chce żyć, i gdyby dzięki temu Pat mogła wyzdrowieć, zabiłbym tego Rotha bez skrupułów.Pociąg odjechał.Roth machał kapeluszem.Pozostający na peronie wołali za nim różne głupstwa i śmiali się głośno.Jakaś dziewczyna biegła potykając się za pociągiem i wołała dziwnie załamującym się wątłym głosikiem: - Do widzenia, do widzenia! - Po czym zawróciła i nagle wybuchnęła płaczem.Wszyscy zrobili zakłopotane miny.- Halo! - zawołał Antonio.- Kto płacze na dworcu, musi zapłacić karę.Tak mówi stare prawo sanatoryjne.Karę do wspólnej kasy na cel przyszłej zabawy.Wyciągnął szerokim gestem rękę.Wszyscy parsknęli na nowo śmiechem.I dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy, płynące po biednej twarzy o zaostrzonych rysach.Wyciągnęła wytartą portmonetkę z kieszeni płaszcza.Zrobiło mi się podle na sercu.Te twarze dokoła - przecież to nie był w ogóle śmiech, to była kurczowa, bolesna wesołość, sztuczny grymas.- Chodźmy - rzekłem do Pat ujmując ją mocno pod ramię.Przeszliśmy w milczeniu przez wiejską ulicę.Przy najbliższej cukierni zatrzymałem się i kupiłem bombonierkę.- Palone migdały - rzekłem podając jej pudełko.- Lubisz to gryźć, prawda?- Robby - szepnęła Pat.Wargi jej drżały.- Chwileczkę - rzekłem i czmychnąłem do pobliskiej kwiaciarni.Możliwie opanowany wyszedłem z naręczem róż.- Robby.Uśmiechnąłem się trochę żałośnie.- Zobaczysz, Pat, że na starość zmienię się jeszcze w szarmanta.Nie wiem, co nas chwyciło.Przypuszczalnie wszystkiemu zawinił ten przeklęty odjeżdżający pociąg.Był jak ołowiany cień, jak szary wiatr, który porywa wszystko, co człowiek z trudem chce utrzymać.Czyż nie staliśmy się nagle dwojgiem zbłąkanych dzieci, które nie wiedziały, co z sobą począć, choć chciały być strasznie, ale to strasznie odważne?- Chodź, napijemy się po kieliszku - rzekłem.Kiwnęła głową.Weszliśmy do najbliższej kawiarni i usiedliśmy przy pustym stoliku pod oknem.- Czego chcesz się napić, Pat?- Rumu - rzekła patrząc mi w oczy.- Rumu! - powtórzyłem ujmując pod stołem jej rękę.Wcisnęła ją mocno w moją dłoń.Przyniesiono trunek.Był to Baccardi z cytryną.- W twoje ręce, kochanie! - rzekła Pat podnosząc kieliszek.- Stary, dzielny łobuzie!Siedzieliśmy przez chwilę w lokalu.- Zabawnie się czasem robi człowiekowi, co? - spytała Pat.- Tak.Czasem coś nas nachodzi.Ale i odchodzi.Kiwnęła głową.Poszliśmy ulicą, przytuleni do siebie.Parujące konie, zaprzężone do sanek, przebiegały mimo nas.Zmęczeni, spaleni na brąz narciarze, drużyna hokejowa w czerwono-białych swetrach, gromki śmiech.- Jak się czujesz.Pat?- Doskonale, Robby.- Damy sobie radę, co?- Tak, kochanie.- Przycisnęła mocniej moje ramię.Ulica opustoszała.Czerwień zachodu kładła się na zaśnieżonych górach jak różowa kołdra.- Pat, nie wiesz jeszcze, że mamy górę pieniędzy.Köster przysłał mi dzisiaj.Przystanęła.- To cudownie, Robby.Będziemy mogli zabawić się raz uczciwie.- Oczywiście.Ile razy nam przyjdzie na to ochota.- W takim razie pójdziemy w sobotę do kasyna.To ostatni wielki bal w tym sezonie.- Ale tobie nie wolno wychodzić wieczorem.- Większości nie wolno, a mimo to wszyscy wychodzą.Zrobiłem dość niepewną minę.- Robby, w czasie twojej nieobecności robiłam wszystko, co mi przepisano.Zmieniłam się w zalęknioną receptę.Nic nie pomogło.Przyszło pogorszenie.Nie przerywaj mi, wiem, co chcesz powiedzieć.Wiem także, o co idzie gra [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl