,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W najwyższej części Wzgórza, obejmującej jedną trzecią jego powierzchni, wznosiło się sześć wielkopańskich rezydencji; ich dachy były ledwie widoczne zza bujnego listowia.Niższą część tego Olimpu opasywało Pięć Luków - ulic, które zazębiały się półkoliście; jeśli nie można było sobie pozwolić na dom na szczycie Wzgórza, to właśnie tutaj chciałoby się zamieszkać.Deerdell był zupełnie odmienny.Ten kwartał Grove, wzniesiony na płaskim terenie, otoczony z obu stron zaniedbanymi terenami leśnymi, gwałtownie tracił wartość rynkową.Miejscowe domy miały odrapane ściany i nie miały basenów.Niektórzy uważali tę dzielnicę za metę hippisów.W 1971 roku mieszkało tam kilku artystów; to środowisko wciąż się rozrastało.Ale jeśli gdziekolwiek w Grove ludzie obawiali się o piękne lakierowane karoserie swoich samochodów, to właśnie tutaj.Między tymi dwoma biegunami - społecznymi i geograficznymi - rozciągały się Stillbrook i Laureltree.Laureltree - jak niektórzy sądzili - miało lepszą pozycję na rynku nieruchomości, ponieważ niektóre z jego ulic biegły wzdłuż drugiego co do ważności zbocza Wzgórza, a w miarę jak pięły się w górę, rosły w dostatek i cenę.Żadna z czterech dziewcząt nie mieszkała w Deerdell.Arleen mieszkała przy Emerson, jednym z pięciu Luków - drugim co do wysokości, Joyce i Carolyn przy Steeple Chase Drive w dzielnicy Stillbrook, w odległości jednego bloku od siebie, a Trudi w Laureltree.Zatem spacer ulicami Wschodniego Grove, dokąd ich rodzice wybierali się z rzadka albo wcale, miał dla nich posmak przygody.Nawet jeśli zbłądzili aż tutaj, na najniższe tereny, nigdy nie dotarli do miejsca, dokąd teraz przyszły dziewczęta: w głąb lasów.- Tutaj wcale nie jest chłodniej - poskarżyła się Arleen; snuły się po lesie już od kilku minut.- Właściwie jest tu Jeszcze gorzej.Miała rację.Chociaż dzięki liściom słońce nie paliło im głów, upał zakradał się jednak pod gałęzie drzew.Nieruchome, wilgotne powietrze buchało rozgrzaną parą.- Nie byłam tu od lat - powiedziała Trudi, odganiając obłok komarów ogołoconą z liści witką.- Kiedyś przychodziliśmy tu razem z bratem.- Co z nim? - zapytała Joyce.- Ciągle w szpitalu.Już stamtąd nie wyjdzie.W domu wszyscy o tym wiedzą, ale nikt o tym nie mówi.Szlag mnie trafia.Kiedy Sama Katza powołano do wojska i wysłano do Wietnamu, był w pełni sił fizycznych i psychicznych.Wszystko to przekreśliła mina lądowa w trzecim miesiącu jego służby, zabijając dwóch jego towarzyszy, a jego ciężko raniąc.Uroczystość powitalna miała w sobie nieznośnie fałszywy ton: grupka ważnych osobistości miasta Grove utworzyła szpaler, by podać rękę okaleczonemu bohaterowi.Potem były długie przemówienia o bohaterstwie i ofierze, złożonej na ołtarzu ojczyzny; wiele alkoholu i trochę skrywanych łez.Przez cały ten czas Sam Katz siedział z kamienną twarzą, nie dlatego.że gardził podobnymi uroczystościami, ale po prostu był tam nieobecny, jakby jego duch wciąż od nowa oglądał tę chwilę, kiedy pocisk rozszarpał jego młodość na drobne cząsteczki.Odwieziono go do szpitala kilka tygodni później.Matka mówiła ciekawym, że czeka go ponowna operacja kręgosłupa, ale powoli mijały miesiące i lata, a Sam był wciąż w szpitalu.Wszyscy domyślali się, dlaczego tak było, ale nikt nie mówił o tym głośno.Rany na ciele Sama goiły się nieźle, ale jego umysł był mniej podatny na działanie leków.Obojętność, którą okazywał w czasie przyjęcia powitalnego - przerodziła się w katatonię.Pozostałe dziewczęta znały Sama, chociaż różnica wieku między Joyce a jej bratem wystarczyła, by uważały go niemal za przedstawiciela jakiegoś innego gatunku.Nie tylko był mężczyzną, co już było dostatecznie dziwne, ale był także stary.Gdy jednak wyrosły z wieku dojrzewania, kolejka zjazdowa przyśpieszyła biegu.Wiek 25 lat nabierał pewnej realności - był jeszcze odległy, ale już widoczny.Zaczynały rozumieć, że Samowi zmarnowano życie; jedenastolatki nie umiałyby patrzeć na sprawę z tego punktu widzenia.Wspominając go, życzliwie i smutnie, zamilkły na jakiś czas.Szły w upale jedna obok drugiej, muskając się przypadkowo ramionami, myśląc o tym i owym.Trudi wspominała swoje dziecięce zabawy z bratem, tutaj - w tych zaroślach.Był wyrozumiałym starszym bratem; pozwalał jej chodzić za sobą kiedy miała 7 czy 8 lat, a on 13.W rok później, kiedy jego soki witalne mówiły mu, że dziewczynki i siostry to inny gatunek stworzeń, nie zapraszał jej więcej do zabaw w wojnę.Opłakiwała jego utratę; była to jakby próbna żałoba, przed tą późniejszą, rzeczywistą.W myślach widziała teraz jego twarz - dziwaczną maskę, ulepioną z rysów chłopca, którym kiedyś był, i mężczyzny, którym był obecnie; maskę życia, którym żył dawniej, i śmierci, w której teraz trwa.Ta myśl sprawiała jej ból.Carolyn nie doświadczyła w życiu wielu przykrości, w każdym razie nie była ich świadoma.A dziś żadnych - jeśli nie liczyć żalu, że nie kupiła jeszcze jednej porcji lodów.Ale nocą było inaczej.Dręczyły ją złe sny - o trzęsieniu ziemi.Śniło jej się, że Palomo Grove padało jak uszkodzone składane krzesło i znikało w głębi ziemi.To kara za to, że zbyt dużo wiedziała, mówił jej ojciec.Odziedziczyła jego nienasyconą ciekawość i zaprzęgła ją - gdy tylko usłyszała o Rowie Św [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|