, Conrad Joseph Smuga cienia (SCAN dal 944) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Szkaradny figiel — mruknął pan Burns.— Zawsze mówiłem, że tak będzie.Moje oburzenie nie miało wprost granic.Ach, i ten doktor! Taki zacny, taki sympatyczny, jedyny prawdziwie sympatyczny człowiek, z jakim się zetknąłem! Czemuż zamiast bawić się w układanie listu pełnego wyrazów współczucia i subtelnych ostrzeżeń nie przeprowadził sumiennej inspekcji? Jednakże nie! Nie miałem prawa jego winić.Zawartość apteczki okrętowej jest rzeczą raz na zawsze ustaloną przez urzędowe przepisy; butelki i słoje stały na swoim miejscu, nie było więc powodu do najmniejszych podejrzeń.Jedynym winowajcą byłem ja sam.Przekonałem się poniewczasie, ze we wszystko trzeba wejrzeć samemu.Wyrzut sumienia miał od tej chwili stać się nieodstępnym moim towarzyszem.— To moja wina! — wykrzyknąłem.— Moja, i tylko moja! Wiem o tym dobrze i nigdy sobie tego nie przebaczę.— Pańskie rozumowanie jest niedorzeczne — wycedził wyniośle Burns.Po tym wysiłku opadł bezwładnie na poduszki.Oczy miał przymknięte i oddychał ciężko; fatalne odkrycie musiało mimo wszystko uczynić na nim wrażenie.Wychodząc z kabiny dostrzegłem Ransome’a, którego twarz wydała mi się zmieniona i pobladła.Pojął on niewątpliwie doniosłość tego, co się stało, potrafił jednakże przed odejściem uśmiechnąć się do mnie po swojemu.Wybiegłem znowu na pokład.Chciałem przekonać się, czy przez ten czas nie zerwał się choć najlżejszy podmuch wiatru, czy nie odświeżyło się powietrze, czy nie nastąpiła jakakolwiek zmiana, która by dawała cień nadziei.Powitała mnie ta sama głucha cisza.Nic się dokoła nie zmieniło, zauważyłem tylko, że przy sterze siedzi inny człowiek.Wyglądał na ciężko chorego.Ciało jego zwisało bezwładnie, a ręce wpijały się kurczowo w szprychy koła, jak by szukając w nich podpory.Widać było, że biedne człowieczysko nie panuje nad ruchami steru.— Nic tu po was, przyjacielu — rzekłem do niego.— Dam radę, panie kapitanie — odpowiedział słabym głosem.Właściwie nie było sposobu manewrowania sterem.Statek stał niemal na miejscu, dziobem zwrócony na zachód, a rufą ku wyspie Koh–ring.Rozsiane dokoła tej wyspy drobniutkie wysepki migotały w blasku przed mym olśnionym wzrokiem jak czarne, pływające krążki.Poza tymi okruchami lądu nie było na morzu i niebie żadnej plamki, żadnej mgiełki, żadnego żagla ani łodzi, żadnego śladu życia, nie było absolutnie nic, co by przypominało o istnieniu człowieka.Pierwszym pytaniem, jakie cisnęło się do mózgu, było: co robić? Tak, co teraz robić? Obowiązek nakazywał mi powiedzieć ludziom prawdę.Uczyniłem to tego samego dnia.Nie mogłem przecie pozwolić, aby bez mego udziału wieść rozeszła się między załogą.Postanowiłem oznajmić ją ludziom wprost, i w tym celu nakazałem zbiórkę na pokładzie rufy.W chwili poprzedzającej bezpośrednio moje przemówienie uczułem, iż życie zawiera w sobie straszliwe momenty.Żaden kryminalista przekonany o swej zbrodni nie może doznawać okrutniejszych wyrzutów sumienia, ale może właśnie dlatego wystąpiłem surowo i bezwzględnie.Twardym, obojętnym głosem oświadczyłem załodze, że w zakresie pomocy lekarskiej nic już nie mogę dla nich uczynić, co się tyczy innych potrzeb załogi, to będą one uwzględniane, jak zwykle, w miarę możności.Gdyby po tym oświadczeniu marynarze rzucili się na mnie i rozdarli mnie na sztuki, wcale bym się temu nie dziwił.Cisza, która nastąpiła po moim przemówieniu, trudniejsza była do zniesienia od wybuchu najdzikszej wściekłości.Czułem się zgnębiony tym potwornym milczeniem tłumacząc je sobie (jak się później okazało) zupełnie błędnie.— Przypuszczam, chłopcy — rzekłem na koniec, usiłując nadać swemu głosowi stanowcze brzmienie — przypuszczam, żeście pojęli moje słowa i że rozumiecie dobrze, co to znaczy?Kilka głosów odezwało się z gromadki:— Tak jest, panie kapitanie, rozumiemy…Postawa ich nie była wroga, milczeli dla tej prostej przyczyny, że nie czuli się upoważnieni do zabierania głosu.Gdy oznajmiłem im, że zamierzam kierować się na Singapur i że tylko wspólny wysiłek wszystkich, zdrowych i chorych, może dać rękojmię ocalenia statku, słowa moje spotkały się z przychylnym pomrukiem całej załogi.Jakiś śmielszy głos wybił się ponad inne:— No tak, musi się przecie znaleźć wyjście z tej przeklętej matni!*Przytoczę tu ustęp z dzienniczka, który pisałem w tym czasie:Straciliśmy wreszcie Koh–ring z oczu.W ciągu ostatnich kilku dni spędziłem w mej kajucie najwyżej dwie godziny.Dzień i noc jestem na pokładzie, a te dni i noce toczą się jedne za drugimi — krótkie? długie? Któż zdoła odgadnąć? Poczucie czasu zanika w niezmiernej monotonii, na którą składa się ustawiczne oczekiwanie, przebłyski nadziei i gorące pragnienie zawarte w tych paru słowach: „Wykręcić statek na południe! Wykręcić statek na południe!” W otaczającej nas przyrodzie ta sama jednostajność: zdawałoby się, że jakaś niewidzialna ręka wprawiła w ruch mechanizm kręcąc korbą za widnokręgiem.Słońce podnosi się i obniża, po dniu nastaje noc, po nocy dzień — jakież to śmieszne i bezcelowe! W ciszy słyszę tylko odgłos własnych kroków, dudnią one ustawicznie po pokładzie i sam nie umiałbym powiedzieć, ile mil przebiegłem w ten sposób.Jedyną przerwą w tej niestrudzonej pielgrzymce, mającej zagłuszyć wewnętrzny niepokój, są krótkie wizyty składane przeze mnie choremu.Zdaje mi się (oby i to nie okazało się złudzeniem), że Burns rzeczywiście powraca do zdrowia.Mówi wprawdzie niewiele, ale trzeba przyznać, że położenie, w jakim się znajdujemy, nie usposabia do wymiany próżnych słów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl