, berent wacław ozimina (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odstawił na półki  z czcią czy niechęcią, sam w tej chwili nie wiedział  tęzmumifikowaną żagiew wygasłego ogniska, jakby w trwodze przede wszystkim, by mu sięona w pyl i proch nie rozsypała. Vitae lampadae traditae  przypomniały mu się cierpko Lukrecjuszowe słowa  życia po-chodnie przez pokolenia sobie oddane. %7łycia?  pwtórzył głośno, rozglądając się po tej surowej i sztywnej omartwicy czasów,po półek spiętrzeniach katakumbowych pod bibliotecznymi pyły.Lampka elektryczna u pułapu mrugnęła, jak gdyby na tychże przewodnikach gaszonoświatło w innych pokojach.Zabłąkany w labirynt półek i tym wrażeniem zewnętrznym z za-dumy ocknięty, słyszy, jak w równym trabie koni rusza lekko sprzed bramy powóz ostatni.68 Rozjechali się już wszyscy.Pozostał on sam tylko, zapomniany przez ludzi w tym labiryncieksiążek.Docucał się szybko, przecierał zerwane z czoła okulary.A przed oślepionymi na chwilęoczy stanęło w nagłym natłoku obrazów to życie całe, jakie tu dziś oglądał: zgiełkliwe, rojne ipienne na powierzchni zaledwie, a pod tą musującą powłoką bezwładem jakby tknięte.I cały ten wir ludzkich tu obcowań wydał mu się zamętem ogromnego znużenia, wyczer-pania wszystkich podniet gromadzkiego życia, stłoczonego w ramy za ciasne, kłębowiskiemsztucznych niepokojów i na zimno tworzonych podrażnień, sprowadzoną z obcych stolic go-rączką wielkomiejską bez ognia tej gorączkowej woli, która tamte życie przepala: bezcelo-wym, wewnętrznym żagwieniem sił płonnych. Każde Bizancjum  mówił w duchu  w star-szym pokoleniu mumifikowało się tylko, rozkładało zaś właśnie w młodym, właśnie w tym,któremu użyczało pozornego ruchu na powierzchni.Gdy nowe mrugnięcie i błysk lampki elektrycznej znagliły go do skierowania się ku wyj-ściu krętą drogą pólek.Lecz w tejże chwili światło u pułapu zgasło; znalazł się jak wśród mu-rów ciemnych.Posuwając się omackiem, zwrócił mimo woli krótkowzroczne oczy ku górze,gdzie wyświetlały się w ciemni  na pierwsze wejrzenie, rzekłbyś, lamp mlecznych szereg popiersia białe.Miał te oblicz w pamięci wyryte z podobizn po książkach jeszcze młodzień-czych.Ponad zatartymi oćmą księgami spoglądała przeszłość sama swym czynem i słowem wie-kowym, które książki nieraz mijając, tą czy inną drogą, odcisnęły się przecie znamieniemniezniszczalnym na duszy każdej, jak się drzewa przeszłość na swym ziarnie najlichszymniewidną przyszłość odciska.Nad spichrzem ksiąg zatopionych w ciemni płoną mleczny szeregiem lampy dziwne oczłowieczych twarzach. Druidów widma białe  pomyślał mimo woli.I stanęła mu znów w wyobrazni ta świątynia Karnaku, zbudowana z gór przeniesionychwiarą.Oto wśród tych złomów o kształtach mamucich i nieciosów potwornych stoją nibybiałe kolumny druidzi brodaci: i ci z mieczem, i ci z księgą, i ci harfiani.A tą drogą wiry, wktórą słońce wiosenne zawsze zawraca, idą bez końca życia młode, idą pod nóż  W i o ś n ie na okup, słońcu na ofiarę, dla poddzwignięcia dusz, powstałych z błotnej topieli pognębie-nia.Wypadł z rozchylonych ust profesora zimny ogarek cygara, a grudy jego rozpylone osy-pały go całego niby pozapustnym popiołem.W salonach przyległych zaległa cisza pustki idosytu.Na twarzy w niepamięć już się rozwiało to uśmiechnięte niedawno zadowolenie wobecstarych foliałów kształtu, starego papieru lekkości, starych liter stylu i rzadkich książek cie-kawego wnętrza.Na swej zadumy bibliotecznej koniec, książek po ciemku nie widzący, niedbał już o nie w myślach.Przed oczami duszy stała mu Arka tysiącoletniej mowy narodu, a wniej księga na harfie.I tej harfianej księgi zakon nieodwołany.Otrząsł się przecie i odpędziwszy widma sprzed oczu, a ponure myśli z czoła, szukał wyj-ścia z labiryntu półek.A gdy się wreszcie za ich kręte ściany wydostał, perłowy świt docuciłmu oczu; a słuch ciszą w sobie skupiony rozproszył świergot nagły za oknami.Wstawał ra-nek.Oto promień pierwszy już się przez szyby przewijał, wir i kłębienie się rącze rzucającsmugą świetlną pyły biblioteczne.A gdy za tym ich niestatkiem słońca po złocie skierowałysię oczy w głąb pokoju, zatrzymał się mimo woli.Na skórzanej poduszce przy kanapie na pół klęcząca głowę nad splecione ramiona ledwodzwignąwszy, dumała tutaj najmłodsza z widzianych dziś kobiet: rzekłbyś, zapamiętała sięoto w przedługim pacieżu, zmylonym pod koniec myślą niedobrą.69  Otwóż i życie!  pomyślał pod te świegotne za oknem rozgłosy radosnego nieładu i podto rącze, zwichrzonego niestatku pełne kłębienie się słonecznego wiru wokół tej głowydziewczęcej.Wyszedł wreszcie.I znów w ciemność wstąpił.Zasłony na oknach były tu jeszcze niepodniesione, a światła pogaszono w żyrandolach.Woń perfum pomieszanych, kurz i duchotajakby od potu ludzkiego zawisały tu w powietrzu pod jedynej świecy gromniczne jakby pło-mienie.Usłyszał z drugiego końca wielkiego salonu utykania czyjeś nierówne, ciężkie, w podry-wach sapliwych, a za nim rozejrzeć się zdołał, spostrzegł na ścianie przeciwległej cień wielkiw ramienia i gestu wyolbrzymieniu upiornym.Pod świecy żółte mruganie miotał się ten cieńna ścianie jak strzyga, a gdy ramię z kijem wyrzuciło się ku górze, sięgała ich sylweta wydłu-żona aż hen na pułap.Lecz oto zsuną się nagle ten cień z sufitu, zmalał na ścianie, zczerniałjeszcze bardziej i oto wyrył się nagle orlim profilem zgrzybiałej fłowy zwiędłej w dziub niedomknięty.Słychać kroki kulawe i pomruki starczej ze sobą gawędy.Coś jakby klaskanietego dzioba czy też syk urągliwy.Głuchy, w swoim świecie przeszłości i dumań jak małż zamknięty tym wałęsaniem się ponocy i nagłym ożywieniem na odludziu jak kot tajemniczy  strzygą i upiorem przeszłościsnuł się starzec w postypowej głuszy rojnego niedawno salonu.Oto stoi okrakiem pośrodku pokoju, o kij naprzód wystawiony oburącz wsparty, grzbietempogarbiony, głową hardy i ptasim jej profilem na cieniu zacięty.I kuje laską z uporem dzię-cioła w dywan głuszący. Przyszło i na was!  słychać w tym sykliwym bełkocie. Przyszło! Wojna to zawszerozpoczyna.Po całej ziemi waszej pójdzie!Nad tą ptasią głową dygoczącą na suchej szyi chwiał się wciąż u sufitu krąg światła, zaśpostać całą opływała otoczą żółta, w rozbłyskach i dogasaniach świecy nieustannie mrugają-ca, rzekłbyś, tej duszy uparte kołatanie się w ciele starczym. Owóż i życie!  powtórzyło się profesorowi mechanicznie, jak to ludziom książkowymzwykły nawracać takie konstatacje bierne wobec rzeczywistości.Ledwo wychylonemu z pół-ek bibliotecznych błędnika, pomieszały mu się wrażenia: to dogasanie powolne świetlnegodysku nad sędziwca czołem i tamten wir słoneczny nad głową najmłodszej tu dziewczynywydały mu się niby dwie pochodnie sił żywotnych na obu krańcach zgnuśniałego tu życia.Zły na swych kroków skrzypienie, cofał się ostrożnie w drzwi najbliższe.Aliści i tu zatrzymał się na samym progu.Zorzą miejskiego świtu podpylną, ceglastą obry-sowana, widniała tu w oknie postać męska jak na ekranie płomiennym.Ociężała i wielka,tyłem do szyb zwrócona, z twarzą pod ten blask na wejrzenie zatartą, spoglądała tylko przedsię głową graniastą i skośną opaską czoła; zaś na tym bandażu  profesor zerwał na czołookulary i rozchylił mimo woli usta  zasychała skrzepem przesiąkłym plama krwi.Mówił coś w głąb pokoju [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl