, Bajarka opowiada 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W takim zimnie, w pustce i w biedzie ludzie gorzknieją.Tak też i rodzice tych dwóch synów.Ojciec ich łajał, matka fukała i garnkami trzaskała po kuchni.Co tamci dwaj zrobili, wszystko zdało się rodzicom nie tak.Wciąż ich pędzali po to, po owo, wciąż kazali coś robić, a potem gniewali się, że źle.Kiedyś ojciec posłał synów o świcie do lasu po drwa.Nie po­żegnał ich dobrym słowem, matka nie dała im kawałka chleba na drogę — po prawdzie to nie miała.Las tam był sosnowy, mizerny jak to na wysokościach wielkich i cały śniegiem zawiany.Idą bracia, mróz pcha im się do butów, ziąb pod kurty zagląda, a żołądki aż burczą z głodu.Wreszcie starszy brat stanął i wykrzyknął:— Dość mam takiego życia! Pójdę w świat.Albo zginę, albo mi będzie lżej.— Ja z tobą — powiedział młodszy.— Jak się gdzieś ustalimy, to weźmiemy rodziców do siebie.Poszli ku dolinom.Przy starej sośnie koło źródła ścieżki się rozchodziły.Jedna zbiegała nad strumyk i w dół przez łąki, na których śnieg już stajał.A druga skręcała w jeszcze wyższy, jeszcze czarniejszy bór.Starszy brat chciał iść łąką, a młodszy lasem.Więc pożegnali się pod tą sosną i obiecali sobie, że za rok spotkają się w tym sa­mym miejscu.Młodszy wszedł znowu w las.Szedł i szedł aż do wieczora.Ledwo już się wlókł, tak zesłabł z głodu i z zimna.Słońce zaraz zajdzie, a bór szumi, jakby groził.Czasem śnieg osypie się z gałęzi za kołnierz, czasem szyszka w głowę pacnie.Czasem zatrzeszczy sucha gałąź, a wtedy nie wiadomo, czy to nie dziki zwierz się skrada.Straszno w tym borze.Wreszcie chłopak doszedł do ogromnego drzewa.A to drzewo rozrosło się szeroko i było całe zielone i gęstymi liśćmi szemrzące, jakby to był środek lata.Stanął i aż głowę zadarł ze zdziwienia, że wierzchołek drzewa sięga tak wysoko w niebo nad sosny borowe i taki jest zielony, mro­zem nie tknięty, śniegem nie osypany.Poznał, że to jabłoń.Kiedy tak ją ogląda i nadziwić się nie może, naraz pomiędzy konarami widzi jakby dom wielki, rozłożysty, co wisi gdzieś po­śród liści i przez zieleń prześwituje.“Co to za dom?" pomyślał, “muszę go obejrzeć".Schował siekierę do dziupli, splunął w garście, podskoczył, za najniższą gałąź się chwycił, wydźwignął się i nuż leźć na jabłoń.A tu już i słońce zaszło, musiał się śpieszyć, żeby jeszcze za dnia dojść.Bo, wiecie, to nie było tak, jakbyście leźli na zwyczajną jabłonkę owoce trząść, nie! Na tamto drzewo droga była daleka i mozolna, z dziesięć dzwonnic kościelnych musielibyście ustawić jedną na drugiej, żeby sięgnąć do wierzchołka.A dom wisiał pod samym czubem.To był dom czterech wielkoludów.Bo wtedy były na świecie wielkoludy okrutne i złe, potrafiły nawet człowieka zjeść.Chło­pak nic o tym nie wiedział, więc wszedł do ich domu.Zobaczył na ławie rozkrajany bochen chleba, ogromny jak młyńskie koło.Ukrajał sobie tęgą pajdę i zjadł, a na chlebie nawet znaku nie zostało, jakby kto okruszynkę odskubał.Potem chłopak wlazł pod łóżko i zasnął.Nie mógł wleźć na łóżko, bo było takie ogromne jak cała chata jego rodziców.No i wolał się schować.Ledwo zasnął, aż tu zbudził go grzmot — to wielkoludy wracały i ostatni trzasnął za sobą drzwiami.Co który z nich stąpnie, trzeszczy cały dom i podłoga jęczy.A kiedy wielkoludy legły na łożu, to się dom tak zakołysał, jak od trzęsienia ziemi.Chłopak leży pod łożem, nie śmie wyjść, nie śmie z boku na bok się przewrócić.Słucha, o czym wielkoludy z sobą rozmawiają.Kiedy mówią, robi się taki huk, jakby kto skały łupał i toczył z gór po kamienistych zboczach.Mówi pierwszy wielkolud:— Wiem o jednym młynie niedaleko stąd.Tam leży w łóżku piękna dziewczyna i śpi.Rano porwę ją i przyniosę ją sobie tutaj.Mówi drugi wielkolud:— Wiem o jednym drzewie na rozstajnych drogach.Biedny drwal chce je ściąć.Pod korzeniami tego drzewa jest ukryty skarb, wygrzebię go sobie i przyniosę tutaj.Mówi trzeci wielkolud:— Wiem o jednym domu, ludzie muszą tam nosić wodę z da­leka.Obok tego domu leży kamień, na nim siedzi żaba.Pod ka­mieniem jest źródło, a ludzie o tym nie wiedzą.Ja to źródło od­kryję, ale nikomu wody darmo nie dam, tylko będę ją sprzedawał i dorobię się majątku.Mówi czwarty wielkolud:— Wiem o jednym zamku zaraz za naszą granicą.Tam mieszka król, co ma chorą córkę, i żaden doktor nie umie jej wy­leczyć.Ale niech tylko królewna zje jabłko z tego drzewa, na któ­rym pobudowaliśmy sobie dom, zaraz wyzdrowieje.Zaniosę jej takie jabłko, wtedy będzie musiała zostać moją żoną.Tak to wielkoludy porozmawiały, a potem zaczęły ziewać, aż wiatr zagwizdał po izbie.Wreszcie usnęły i tak chrapały, jak­by sto armat waliło.Chłopak ostrożnie wysunął się spod łóżka.Miał wielką ochotę pobiec zaraz do chorej królewny.Ale pomyślał, że wtedy jeden wielkolud porwie młynarzównę, drugi wykopie skarb, trzeci zabierze studnię, a czwarty królewnę za żonę.Zerwał jabłko, zlazł z drzewa i pobiegł do młynarza.Młyn stoi cichy, księżyc srebrne iskry sypie na wodę, sowa pokrzykuje w spróchniałej wierzbie na grobli:— Prędzej, prędzej!Zapukał chłopak do drzwi, zastukał w okiennice.Otworzyło się okienko pod dachem i wyjrzał zaspany młynarz:— Kto tam się tłucze po nocy?— Pilnuj córki, dobry człowieku, bo inaczej porwie ci ją rano wielkolud z gór!Stamtąd poszedł chłopak co prędzej na rozstajne drogi.Już zaczęło świtać i właśnie przyszedł drwal z siekierą rąbać drzewo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl