, Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.1 (2 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zdrowie to głupstwo.Daj mi znać, kiedy się tylko zorientujesz, co znalazłeś.Hosni skinął głową i wyszedł.Naprawdę martwił się o komendanta, który był bardzo chory.Hosni usłyszał o tym od szwagra, choć nie miał pojęcia, czy ta choroba to coś poważnego.Trudno, trzeba się brać do pracy.Warsztat mieścił się w walącej się, drewnianej szopie, krytej falistym blaszanym dachem.Pewniejsza budowla dawno stałaby się celem dla pilotów izraelskich F-16.Bomba - Hosni postanowił trwać przy tej nazwie - spoczywała we­wnątrz, na klepisku, pod rozkraczonym rusztowaniem podobnym do tego na ciężarówce.W razie potrzeby można ją więc było podnieść łańcucha­mi.Poprzedniego dnia dwóch żołnierzy przemieściło ją zgodnie ze wska­zówkami Hosniego, który włączył światło (nie cierpiał pracy w półmroku) i jeszcze raz przyjrzał się.bombie.- Dlaczego myślę ciągle “bomba”? - zapytał sam siebie i pokręcił głową.Oczywistym miejscem, od którego należało zacząć, była klapa w korpusie.Otworzyć ją nie będzie łatwo, bo przy uderzeniu o ziemię cała powłoka zgięła się w harmonijkę, od czego na pewno uszkodziły się wewnętrzne zawiasy.Hosni miał jednak mnóstwo czasu.Wygrzebał teraz ze skrzynki narzędziowej śrubokręt i zabrał się do dzieła.Prezydent Fowler spał do późna.Wciąż dokuczało mu zmęczenie po locie przez Atlantyk, a oprócz tego.Na widok swojej miny w lustrze sam się prawie roześmiał.Wielki Boże, trzeci raz w ciągu niecałych dwudzie­stu czterech godzin.Czy to możliwe? Znów porachował w myślach go­dziny, lecz dał temu spokój, gdyż wniesiono kawę.Wszystko jedno, prze­spał się z kobietą trzy razy pod rząd w krótkich odstępach czasu - taki wyczyn nie przytrafił mu się od dawna! Udało mu się jednak odpocząć.Poranny prysznic dodatkowo wzmocnił Fowlera, a maszynka do golenia, zgarniając pianę z twarzy, odsłaniała stopniowo oblicze młodsze i szczu­plejsze niż jeszcze poprzedniego dnia.Oczy w zwierciadle błyszczały wesołym ożywieniem.Trzy minuty później prezydent wybierał już kra­wat w paski do szarego garnituru i białej koszuli.Strój poważny, lecz nie śmiertelnie poważny, tak brzmiała zasada na dzień dzisiejszy.Niech książęta Kościoła pchają przed obiektyw swoje purpurowe jedwabie.Przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych zrobi tym większe wrażenie, jeżeli wygłosi je skromnie ubrany człowiek interesu.Fowler starał się w ten właśnie sposób ukazać siebie jako polityka, choć oczywi­ście nigdy w życiu nie zajmował się prywatnym biznesem.Bob Fowler, poważny facet, trochę może plebejusz lecz na pewno godzien zaufania.Człowiek, który zrobi Co Do Niego Należy.- Dziś przynajmniej wszystkim wam to udowodnię - mruknął do sie­bie prezydent, przeglądając się w kolejnym lustrze i poprawiając kra­wat.Na odgłos pukania odwrócił głowę do drzwi:- Proszę!- Dzień dobry, panie prezydencie - przywitał go agent Connor.- Jak się masz, Pete.- Prezydent znów odwrócił się do lustra.Nie, ten węzeł trzeba jednak koniecznie poprawić.- Dziękuję, w porządku.Mamy dziś naprawdę piękną pogodę.- Nie zazdroszczę wam tej służby.Ani się nie wyśpicie, ani sobie nie pozwiedzacie.Wszystko przeze mnie, co? -zagadnął Fowler, podciągając węzeł i przyglądając mu się z satysfakcją.- Nie narzekam, panie prezydencie.Służymy przecież wszyscy ochot­niczo.Kiedy każe pan podać śniadanie?- Dzień dobry, prezydencie! - Za plecami Connora stanęła teraz Liz Elliot - A więc dziś!- Dziś, niech to diabli! - Fowler odwrócił się do niej z uśmiechem.- Usiądziesz ze mną przy śniadaniu, Elizabeth?- Z miłą chęcią.Przyniosłam poranny raport.Nareszcie zrobiły się krótsze.- Pete, śniadanie na dwie osoby.Tylko nie żałuj, bo naprawdę zgłodniałem.- Dla mnie tylko kawa - sprostowała Elizabeth.Connor wychwycił dziwny ton w jej głosie, lecz skinął tylko głową i wyszedł.- Bob, wyglą­dasz świetnie!- Ty także, Liz.Komplement był uzasadniony, jako że Elizabeth miała dziś na sobie najdroższy ze swych kostiumów, poważny, lecz bardzo kobiecy.Usiadła przy stole i złożyła Fowlerowi raport o sytuacji międzynarodowej.- Z CIA donoszą, że Japończycy coś nam szykują - dodała na zakoń­czenie.- Ale co takiego?- Dokładnie nie wiadomo, ale Ryan twierdzi, że chodzi o następną rundę negocjacji handlowych.Ich premier powiedział coś bardzo niemi­łego na nasz temat.- Mianowicie?- Powiedział, że po raz ostatni dają się zepchnąć z należnego im miejsca na światowej scenie, i że Ameryka zapłaci im za tę hańbę.Ryan bardzo się tym przejął.- A ty sama co myślisz?- Myślę, że Ryan wpada w kolejną paranoję.Nie dopuszczono go do rzymskich rokowań, więc próbuje nam pokazać, jaki jest niezastąpiony.Marcus jest tego samego zdania, ale zawodowa uczciwość kazała mu jednak przesłać ten materiał - dodała Liz głosem ciężkim od ironii.- Cabot coś się nam rzeczywiście nie spisuje, nie uważasz? - zauważył Fowler, przerzucając stronice raportów.- Nie potrafi zupełnie pokazać swoim ludziom, że to on jest szefem.Daje sobie chodzić po głowie różnym biurokratom, ot, choćby Ryanowi.- Nie przepadasz za Ryanem, co? - zorientował się prezydent.- Jest taki arogancki.I w dodatku.- Elizabeth, Ryan ma wspaniałą przeszłość.Mogę myśleć o nim różne rzeczy jako o człowieku, ale jako oficer wywiadu zasłużył się nam tak, że trudno lepiej.- Właśnie, przeszłość.Ryan to zabytek, relikt z epoki Jamesa Bonda - sprzeciwiła się Liz Elliot.- Nie przeczę, że dokonał tego czy owego, ale to wszystko historia.Potrzebny nam jest ktoś o szerszych horyzontach.- Kongres nigdy na to nie pójdzie - przypomniał prezydent.Do pokoju wtoczono wózek barowy ze śniadaniem.Jedzenie sprawdzono uprzednio licznikiem Geigera, zbadano, czy nie ma w nim urządzeń podsłuchowych i dano do powąchania psom wyszkolonym w wykrywaniu materiałów wy­buchowych.Prezydent uważał tę ostatnią metodę za nieludzką wobec psów, które jak i on sam lubiły kiełbasę.- Poradzimy sobie sami, dziękuję - rzucił prezydent do stewarda z marynarki wojennej, po czym ciągnął myśl: - Kongres przepada za Ryanem, diabli wiedzą dlaczego.Fowler zapomniał dodać, że jako wicedyrektor CIA, Ryan nie należy do ekipy mianowanej bezpośrednio przez Biały Dom, a ponadto z pomy­ślnym wynikiem odbył przesłuchanie przed komisją senacką.Niełatwo będzie się go zatem pozbyć.Trzeba znaleźć dobry pretekst.- Ja też nigdy nie mogłam tego pojąć.Nawet Trent lubi Ryana.Co on w nim takiego widzi?- Sama go o to zapytaj - zaproponował Fowler, smarując masłem naleśniki.- Już pytałam.Rumienił się i wił się jak primabalerina opery nowo­jorskiej, ale nic mi nie powiedział.Prezydent roześmiał się gromko na te słowa.- Uważaj, Elizabeth, żeby nie mówić tego głośno przy ludziach.Niech ktokolwiek usłyszy.- Ależ Bob, obydwoje wyznajemy zasadę tolerancji wobec seksual­nych upodobań czcigodnego sekretarza Trenta, tak samo jak obydwoje wiemy, że to kawał zarozumiałego sukinsyna.- Niby racja - przytaknął Fowler.- Co mi w takim razie proponujesz, Elizabeth?- Najwyższa pora, żeby Cabot usadził tego Ryana.- Na ile przemawia przez ciebie zawiść o udział w traktacie, Eliza­beth?Liz Elliot spiorunowała prezydenta wzrokiem, lecz ten nawet tego nie zauważył, wpatrzony we własny talerz.Wzięła więc głęboki oddech, usiłując się zorientować, czy Fowler mówi poważnie, czy też jej tylko dokucza.Nawet jeśli mówi poważnie, to przecież we własnych sądach nigdy nie daje się powodować emocjom [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl