, Terry Pratchett Johnny 02 Joh 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szkoła nigdy nie uczyła niczego przydatnego w życiu.Pewnie nie było, jak podejrzewał, prostego przewodnika, co zro­bić w niespodziewanych sytuacjach, na przykład gdyby wyszło na to, że jest się sąsiadem Presleya.Spojrzał wzdłuż Paradise Street i dosłownie czuł, jak obok przelatuje czas.Yo-less i Kirsty jakoś wybla­kli - wiedział, że są obok, ale tak, jak czuje się coś we śnie.Znacznie realniejsze było wrażenie, że niektó­rzy nieletni piłkarze poszli już spać, zapadł zmierzch, a od południowego zachodu nadciągały chmury, przykrywając pogrążone w mroku miasto.W ciemności nadleciały bombowce i w dół poszybowały bomby, zmieniając w ogień domy, działki, ludzi, bramę ze słupkami i świeżo wyszorowane progi.Kapitan Harris obrócił w palcach zegarek Bigmaca.- Zadziwiające: tu pisze Made in Japan.- Ale przebiegłość - przyznał sierżant.Kapitan obejrzał z kolei radio.- Też japońskie.Tu z tyłu też pisze Made in Ja­pan.Dlaczego? I dlaczego z tyłu?- Zmyślny naród - przyznał sierżant.- Pewnie przez ten ryż, tak przynajmniej uważa mój tata.Był tam u nich.Kapitan Harris wsunął jedną ze słuchawek w ucho i włączył radio.Usłyszał jedynie szum, który mniej więcej gdzieś za czterdzieści osiem lat miał zostać za­stąpiony przez Radio Blackbury.- Działa.- mruknął.- Chociaż prawdę mówiąc, ciekawe, co konkretnie robi.Przestawił przełącznik fal i znieruchomiał.- To Home Sentice! - oświadczył zaskoczony.- I to czyściutko aż podziw.- Tył możemy zdjąć od ręki - zaofiarował się sier­żant.- Nie.To musi trafić do ministerstwa; tam mają specjalistów.Ciekawe, gdzie jest antena.i jak oni tam zmieścili te wszystkie lampy.- Małe stopy.- Przepraszam, co?- Tak tata mówił: ich kobiety mają malutkie sto­py.Może ręce też.Tak sobie tylko pomyślałem.- Sier­żant, nie słysząc sprzeciwu, zagłębił się w techniczne spekulacje.- A małe ręce są dobre do robienia ma­łych rzeczy, no nie? Takich jak żaglowce w butelkach.Kapitan wyłączył radio i umieścił je w pudełku, do którego włożono wszystkie tajemnicze znaleziska.- Widziałem, jak się je robi - ciągnął sierżant.-Bierze się butelkę, potem cienki sznurek albo mocną nitkę.- Najlepszy aktor, jakiego w życiu widziałem - oce­nił kapitan Harris.- Prawie by człowiek uwierzył, że to tylko głupi chłopak.ale ten sprzęt.nie mogę uwie­rzyć.Jest jakiś.dziwny.- Wszyscy nasi ludzie go szukają.A inspektor we­zwał na pomoc wojsko z West Underton.Złapiemy go, nie ma obawy.Kapitan starannie zakleił pudełko papierową ta­śmą z klejem i oznajmił:- Chcę, żeby tego dokładnie pilnowano!- Będziemy uważać, zresztą nikt go stąd nie wy­niesie.- To nie może leżeć na wierzchu.Chcę, żeby te rze­czy znalazły się w naprawdę bezpiecznym miejscu!- Cóż.mamy pustą celę.no, prawie pustą, ale zaraz mogę się tym zająć.- Bezpieczniejsze miejsce! Sierżant podrapał się za uchem.- Mamy jeszcze szafkę rzeczy znalezionych - mruk­nął - ale jest pełna tych rzeczy.- Szafkę?! Sejfu tu nie ma?- Nie.- A co by było, gdyby tak ktoś znalazł w rynsztoku klejnoty koronne?- Umieścilibyśmy je w szafce rzeczy znalezionych.A potem zadzwonili do króla, jeżeli jego nazwisko by się na nich znajdowało, ma się rozumieć.Szafka ma solidne drzwi, a do zamka pasuje tylko jeden klucz i ja go mam.- Dobrze, w takim razie proszę ją opróżnić, zawartość przenieść do celi i włożyć do szafki to pudełko.No i starannie ją zamknąć, naturalnie.- Inspektorowi się to nie spodoba.Zaginione rze­czy są ważne.- Proszę mu powiedzieć, że możemy współpraco­wać na przyjaznej zasadzie, tak jak dotąd, albo jeśli woli, to może za dwie minuty mieć telefon od nadinspektora, który na pewno nie będzie przyjaciel­ski.- Kapitan Harris położył dłoń na słuchawce tele­fonu.- No, to jak będzie?- Pan nie żartuje, sir? - Sierżant wyglądał na za­niepokojonego.- Ani trochę.- A to w pudełku nie wybuchnie.albo coś?- Nie jestem pewien, ale nie sądzę.Dziesięć minut później sierżant z naręczem stano­wiącym dotąd zawartość szafki i oficjalną miną do­tarł do ławki stojącej przy celach i ostrożnie złożył na niej ów ciężar.Następnie wydobył z kieszeni klucze otworzył celę i odsunął drzwi.- Dobrze się czujesz, bidactwo?- Tak ci się tylko wydaje! A mówiąc o niebieskich ołówkach, to od razu widać, że to chłopak, prawda, panie Shadwell?- Prawda - przytaknął pospiesznie sierżant, wcho­dząc do środka.Na pryczy siedziała stara kobieta, tak niska, że sto­py miała kilka cali nad podłogą.Na kolanach miała kota, który na widok sierżanta miauknął w sposób jednoznacznie wskazujący, że jakakolwiek próba usu­nięcia go stamtąd skończy się dla intruza podrapa­niem.A może i pogryzieniem.Sierżant już dość dawno przestał się zastanawiać, jak kot dostaje się do celi; zdarzało się to za każdym razem, gdy nocowała w niej jego właścicielka.Przez okno się nie dało, bo kraty były zbyt blisko, nawet dla takiego pokurcza.Przez drzwi na pewno nie wcho­dził, bo tego pilnował sierżant, a mimo to co rano za­stawał zwierzaka w celi, w której wieczorem zamy­kał jego panią.- Śniadanie smakowało? Pani Tachyon zignorowała go.- Doskonale - ucieszył się sierżant.- To chodź ze mną.Na zewnątrz jest całkiem ładny dzień.- Teleportuj mnie, Scotty - odezwała się pani Ta­chyon, wstając i posłusznie maszerując za smętnie potrząsającym głową sierżantem.Dotarli na podwórze, gdzie pod kawałkiem brezen­tu parkował wózek pełen worków.Brezent położył osobiście sierżant poprzedniego wieczoru, osobiście więc go teraz zdjął.Pani Tachyon obejrzała wózek po­dejrzliwie i spytała rzeczowo:- Nikt niczego nie gwizdnął?Sierżant był przyzwyczajony do zaskakujących przebłysków zdrowego rozsądku w powodzi jej zwa­riowanych wypowiedzi, toteż odparł spokojnie:- Nikt go nawet nie ruszał.- Punkty wygrywają nagrody.Pudło! Sierżant sięgnął pod wózek i wyjął parę butów.- Należały do mojej mamy - oświadczył.- Chcia­ła je wyrzucić, ale skóra nie jest jeszcze tak całkiem zła.Pani Tachyon wprawnym gestem wyrwała mu je i błyskawicznie zamaskowała w stercie worków wy­pełniających wózek.- To mały krok dla ludzkości - oznajmiła.- A tak - zgodził się sierżant [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl