, Terry Pratchett 08 Straz! Str (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W takim razie to prawdziwe szczęście, że akurat teraz go zna­leźliśmy, tego prawdziwego króla.Szansa, prawdę mówiąc, jedna na milion.- Nie znaleźliśmy prawdziwego króla - wtrącił ze znużeniem Najwyższy Wielki Mistrz.— Nie potrzebujemy prawdziwego króla.Tłumaczę po raz ostatni! Znalazłem dla nas odpowiedniego chłop ca, który dobrze wygląda w koronie, umie słuchać poleceń i potra­fi machać mieczem.A teraz posłuchajcie.Machanie było ważne, ma się rozumieć.Nie miało też wiele wspólnego z używaniem.Używanie miecza, zdaniem Najwyższego Wielkiego Mistrza, było tylko nieelegancką chirurgią dynastyczną.Kwestią pchnięcia i cięcia.Król jednak musiał mieczem machać.Miecz powinien odbijać światło we właściwy sposób, nie pozosta­wiając w widzach ani krzty wątpliwości, że patrzą na wybrańca Prze­znaczenia.Wiele czasu poświęcił na przygotowanie miecza i tarczy.Poniósł spore koszta.Tarcza błyszczała jak dolar w uchu kominiarza, ale miecz.Miecz był wspaniały.Był długi i lśniący.Wyglądał jak coś stworzonego przez któregoś z geniuszy metalurgii -jednego z tych małych facetów z Zeń, któ­rzy pracują tylko o brzasku i potrafią skuć dwie płytki złożonej sta­li w coś, co ma ostrze skalpela i siłę uderzenia opętanego seksem nosorożca na prochach — a potem wycofują się z płaczem, ponieważ już nigdy, nigdy nie zdołają wykuć nic równie wspaniałego.W rę­kojeści tkwiło tyle klejnotów, że trzeba było owijać ją aksamitem i patrzeć na nią przez okopcone szkło.Samo ujęcie jej w dłoń prak­tycznie nadawało królewską godność.Co do chłopca.Był dalekim kuzynem, bystrym i próżnym, i głupim w tym w miarę znośnym arystokratycznym stylu.W tej chwi­li przebywał pod strażą na dalekiej farmie, w towarzystwie odpo­wiedniego zapasu butelek i kilku młodych dam.Chociaż najbar­dziej interesowały go lustra.Prawdopodobnie materiał na bohate­ra, uznał z niechęcią Najwyższy Wielki Mistrz.- Mam nadzieję - rzekł brat Strażnica - że nie jest prawdziwym odstępcą tronu.- O co ci chodzi? - zdziwił się Najwyższy Wielki Mistrz.- No wiecie.Los czasem płata figle.Cha, cha! Zabawnie by było, gdyby chłopak okazał się prawdziwym królem.Tyle kłopotu.- Nie ma już prawdziwego króla! - warknął Najwyższy Wielki Mistrz.- Czego się spodziewacie? Że jacyś ludzie przez setki lat włó­czą się po pustkowiach i przekazują sobie miecz i znamię? Takie cza­ry? - Splunął, wymawiając to słowo.Wykorzystywał magię jako środekwiodący do celu, wszak cel uświęca środki i w ogóle, ale żeby od ra­zu w nią wierzyć, wierzyć, że ma jakąś silę moralną, niby logika.Krzywił się na samą myśl o czymś takim.- Człowieku, do licha, myślże logicznie.Bądź racjonalny.Nawet gdyby przeżył ktoś z dawnej ro­dziny królewskiej, to jego krew rozrzedziła się tak, że tysiące ludzi mogłyby zażądać tronu.Choćby.- Spróbował wymyślić najmniej prawdopodobnego następcę.- Choćby i brat Szambownik.- Rozej­rzał się czujnie.– A właściwie czemu dzisiaj nie przyszedł?- Zabawna historia - odparł zakłopotany brat Strażnica.- Nie słyszeliście?- O czym?- Kiedy wczoraj wracał do domu, ugryzł go krokodyl.Biedaczysko.- Co?- Szansa jedna na milion.Uciekł z menażerii czy coś takiego, i schował się na podwórzu.Brat Szambownik sięgnął pod wycieracz­kę po klucz, a bestia złapała go przy funach[16].Brat Strażnica pogmerał pod szatą i wyjął przybrudzoną brą­zową kopertę.- Robimy składkę, żeby kupić mu jakieś owoce i różne takie.Nie wiem, czy też chcecie, tego.- Zapisz ode mnie trzy dolary - odparł Najwyższy Wielki Mistrz.- To zabawne.- Brat Strażnica pokiwał głową.-Już to zrobiłem.Jeszcze tylko parę dni, myślał Najwyższy Wielki Mistrz.Jutro lu­dzie będą tak zdesperowani, że ukoronują nawet jednonogiego trol­la, byle tylko pozbyf się smoka.Będziemy więc mieli króla, a król będzie miał doradcę, oczywiście człowieka zaufanego.Te męty mo­gą sobie wracać do rynsztoka.Koniec z przebieraniem, koniec z ry­tuałami.Koniec z przywoływaniem.Mogę to rzucić, pomyślał.Mogę przestać, kiedy tylko zechcę.***Ludzie tłoczyli się na ulicach przed pałacem Patrycjusza.Panowała szaleńcza atmosfera karnawału.Vimes wpraw­nym okiem ocenił zebrany tłum - typowy dla chwil kryzysu w Ankh-Morpork.Połowa przyszła tu, żeby narzekać, ćwiartka, że­by obserwować drugą połowę, a pozostali, żeby kraść, żebrać albo sprzedawać hot dogi.Dostrzegł jednak kilka nowych twarzy.Przez tłum przeciskali się posępni mężczyźni z wielkimi mieczami na ple­cach i biczami u pasów.- Wieści szybko się rozchodzą, trzeba przyznać - zauważył zna­jomy głos przy jego uchu.- Dzień dobry, kapitanie.Vimes spojrzał na uśmiechniętą szeroko, bladą twarz Gardło Sobie Podrzynam Dibblera, handlarza absolutnie wszystkim, co można szybko sprzedać z otwartej walizki na ruchliwej ulicy i co -jak gwarantował — spadło z wozu drabiniastego.- Witaj, Gardło - odpowiedział z roztargnieniem.- Czym dzi­siaj handlujesz?- Towar najwyższej jakości.- Gardło przysunął się bliżej.W jego ustach nawet „dzień dobry" brzmiało jak, jedyna wyjątkowa oka­zja, jaka się nigdy nie trafi".Oczy poruszały się w oczodołach tam i z powrotem, niczym dwa szczury szukające wyjścia.— Absolutnie niezbędny - szepnął.- To maść antysmocza.Osobista gwarancja: jeśli pan spłonie, zwracamy pieniądze.Natychmiast.- Chcesz powiedzieć - upewnił się spokojnie Vimes - o ile do­brze zrozumiałem, że jeśli smok upiecze mnie żywcem, oddasz pie­niądze?- Po osobistym zgłoszeniu — zapewnił Gardło Sobie Podrzy­nam.Odkręcił pokrywkę słoiczka z jadowicie zieloną maścią i pod­sunął ją Vimesowi pod nos.- Zrobiona z ponad pięćdziesięciu rzad­kich ziół i przypraw, według receptury znanej wyłącznie starożyt­nym mnichom, żyjącym na jakiejś górze daleko stąd.Po dolarze za słoik i gardło sobie podrzynam taką ceną.To właściwie nie handel, tylko służba publiczna - dodał z godnością.- Trzeba przyznać tym starożytnym mnichom, że szybko warzą tę maść - zauważył.- Chytre łobuzy - zgodził się Gardło Sobie Podrzynam.- To pewnie przez te medytacje i jogurt z mleka jaków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl