, Goodkind Terry Pierwsze prawo magii 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Oczywiście.Szaty przeszkadzają w doznaniach.Pewnego dnia pozwolę cispróbować. Czemu mnie do tego skłoniłeś, Zeddzie? To wcale nie było konieczne.Samto mogłeś zrobić. Jak się teraz czujesz? Sam nie wiem.Odmieniony.Odprężony.Jaśniej myślę Ani się nie przece-niam, ani nie deprecjonuję. I dlatego dałem ci tego zakosztować, przyjacielu.Bardzo tego potrzebowa-łeś.Miałeś ciężką noc.Nie mam wpływu na twoje problemy, lecz mogę sprawić,że się lepiej poczujesz. Dzięki, Zeddzie. Idz się przespać, teraz moja warta  mruknął starzec. Gdybyś czasemzmienił zdanie i zdecydował się zostać czarodziejem, to z dumą wprowadzę ciędo bractwa. Wyciągnął dłoń i z ciemności wrócił do niego kawałek sera, któryprzedtem wyrzucił. Rozdział czternastyChase zatrzymał konia. O, tutaj, to odpowiednie miejsce.Sprowadził ich ze szlaku pomiędzy od dawna uschnięte świerki.Na szaro-srebrnych szkieletach drzew zachowały się tylko nieliczne gałęzie, tu i tam wid-niały kępki zielonego mchu.Miękki grunt zaścielały gnijące szczątki dawnychwładców lasu.Szerokie, płaskie liście brunatnego bagiennego zielska, splątaneprzez minione burze, wyglądały jak kłębowisko martwych węży.Konie ostrożniestąpały poprzez ową plątaninę.W gorącym, ciężkim od wilgoci powietrzu unosi-ła się woń zgnilizny.Wędrowcom towarzyszyła chmurka moskitów  jedynychżywych istot w całej okolicy, osądził Richard.Większość drzew leżała na ziemi,ale niewiele było tu światła, bo niebo zasnuwała gruba warstwa niskich chmur.Wśród resztki stojących jeszcze uschniętych drzew snuły się pasma mgły, więcsrebrzyste czubki świerków były wilgotne i gładkie.Chase jechał pierwszy, potem Zedd, za nim Kahlan.Richard zamykał kawal-kadę, czuwając nad nimi.Widoczność sięgała jedynie kilkuset stóp.Chase wy-dawał się spokojny, lecz chłopak bacznie się rozglądał dokoła  coś mogło siępodkraść zbyt blisko, zanim by to zauważyli.Wszyscy się opędzali od moski-tów i  z wyjątkiem Zedda  otulali płaszczami.Starzec wzgardził płaszczem;pogryzał pozostałości lunchu i rozglądał się wokół, jakby był na wycieczce krajo-znawczej.Richard miał wspaniały zmysł orientacyjny, mimo to się cieszył, że toChase ich prowadzi.Całe trzęsawisko wyglądało podobnie, monotonnie, a chło-pak z doświadczenia wiedział, jak łatwo zbłądzić w takiej okolicy.Od seansu na czarodziejskiej skałce odpowiedzialność mniej ciążyła Richar-dowi.Postrzegał ją teraz także jako nieodłączną część uczestnictwa w słusznejsprawie.Nie pomniejszał grożącego niebezpieczeństwa, lecz silniej czuł potrzebęprzyczynienia się do pokonania Rahla.Swój udział w sprawie traktował jako szan-sę wspomożenia tych, którzy nie mieli możliwości walki z Rahlem Posępnym.Miał świadomość, że już się nie może wycofać  byłby to kres i jego samego,i wielu innych.Chłopak obserwował Kahlan.Kołysała się lekko w rytm kroków konia.Tak byją pragnął zaprowadzić do znanych sobie miejsc w Lasach Hartlandzkich, miejsc145 pięknych, spokojnych, daleko w górach, pokazać dziewczynie wodospad i znaj-dującą się za nim jaskinię; zjeść z nią lunch nad spokojnym leśnym jeziorkiem,zabrać do miasta i kupić coś ładnego.Zabrać ją tam, gdzie byłaby bezpieczna.Chciał, żeby się mogła uśmiechnąć i nie martwić o to, czy wrogowie nadchodzą.Wydarzenia ostatniej nocy wykazały, że pragnienie bycia z Kahlan jest mrzonką. To tutaj. Chase uniósł rękę, zatrzymując jezdzców.Richard rozejrzał się wokół.Wciąż byli na bezkresnym, obumarłym, wysuszo-nym trzęsawisku.Nie dostrzegł żadnej granicy.Cała okolica wyglądała tak samo.Przywiązali konie do zwalonego pnia i poszli piechotą za strażnikiem. Granica  oznajmił Chase, wyciągając przed siebie ramię, Nic nie widzę  odezwał się chłopak. Patrz. Chase uśmiechnął się.Strażnik ruszył przed siebie, powoli i spokojnie.Z wolna formowała się wo-kół niego zielonkawa poświata, początkowo ledwie dostrzegalna.Z każdym jegokrokiem nasilała się i stawała coraz jaskrawsza, po dalszych dwudziestu krokachprzemieniła się w taflę zielonego światła, najsilniejszego przy Chasie, przygasa-jącego na jakieś dziesięć stóp od niego na boki i w górę, taflę światła rozrastającąsię z każdym krokiem.Wyglądało to jak zielone szkło, pofalowane i zniekształ-cone, lecz Richard dostrzegał przez nie obumarłe drzewa.Chase zatrzymał sięi zawrócił  szedł ku nim, a zielona poświata słabła i w końcu zanikła.Chłopakzawsze sądził, że granica to coś w rodzaju muru, coś, co widać. To jest granica?  spytał, nieco zawiedziony. A czego byś chciał? Popatrz na to.Chase pochylił się, podnosił po kolei gałęzie i sprawdzał ich wytrzymałość.Większość spróchniała i łatwo się łamała.W końcu znalazł odpowiednią, długąna jakieś dwanaście stóp.Wrócił z nią w zieloną poświatę, do miejsca, w którymsię zmieniała w taflę blasku.Uchwycił gałąz za grubszy koniec i wepchnął resztęw  mur.Po sześciu stopach czubek patyka zniknął, strażnik dalej pchał gałązi wreszcie trzymał w ręce coś, co wyglądało na sześciostopowy patyczek, a niedwunastostopową gałąz.Richard był zaskoczony  widział to, co było poza tafląświatła, ale nie mógł dostrzec drugiego końca gałęzi.To było nieprawdopodobne.Gałąz w ręce strażnika podskoczyła gwałtownie.Nie rozległ się żaden dzwięk.Chase cofnął się i wrócił do pozostałych.Pokazał im odłamany koniec ośmiosto-powego teraz kija.Mokry od śliny. Sercowe psy. Chase wyszczerzył zęby.Zedd wydawał się znudzony.Kahlan wcale to nie rozbawiło.Richard osłupiał.Tylko on jeden zareagował na pokaz strażnika, więc Chase pociągnął go za sobą. Chodz, pokażę ci, jak to jest [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl