,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka dziesięcioleci później nic by się nie wydarzyło.Kiedy troll się starzeje i zaczyna poważnie myśleć o wszechświecie, zwykle znajduje jakieś spokojne miejsce i kładzie się, żeby solidnie pofilozofować.Po pewnym czasie zapomina o swych kończynach.Krystalizuje się, z początku tylko na brzegach, ale w końcu nie pozostaje już nic prócz maleńkiego ognika życia wewnątrz sporego wzgórza z nietypowym układem warstw skalnych.Dziadunio nie posunął się jeszcze tak daleko.Rozważał właśnie obiecujący kierunek badań sensu prawdy, gdy poczuł gorący, popielny smak w czymś, co po dłuższej chwili namysłu zidentyfikował jako własne usta.Zezłościł się.Rozkazy przeskakiwały wzdłuż neuronowych ścieżek zanieczyszczonego krzemu.Głęboko w krzemianowym ciele kamień przesuwał się gładko wzdłuż specjalnych szczelin.Padały drzewa, darła się murawa, palce rozmiaru okrętów wyprostowały się i chwyciły ziemię.Dwie wielkie kamienne lawiny wysoko na ścianie urwiska znaczyły miejsce otwarcia oczu podobnych do pary gigantycznych opali.Rincewind nie widział tego, gdyż miał oczy wyłącznie do dziennego użytku.Dostrzegł jednak, że cały pejzaż kołysze się lekko, po czym wstaje powoli, zasłaniając gwiazdy.Wzeszło słońce.Jednak słoneczny blask się nie pojawił.Słynne słoneczne światło Dysku, jak już wspomniano, w potężnym polu magicznym porusza się bardzo powoli.Teraz chlusnęło na krainy bliskie Krańca i rozpoczęło swą delikatną, cichą bitwę z ustępującymi siłami nocy.Zalewało śpiący krajobraz jak roztopione złoto* - jasne, czyste, a nade wszystko powolne.Herrena nie wahała się.Demonstrując niezwykłą przytomność umysłu, przebiegła na brzeg dolnej wargi Dziadunia, skoczyła i potoczyła się po zboczu.Najemnicy poszli za jej przykładem; klęli głośno, lądując na rumowisku.Stary troll uniósł się niczym tęgi mężczyzna ćwiczący pompki.Nie było to widoczne z miejsca, gdzie leżeli jeńcy.Wiedzieli tylko, że grunt huśta się pod nimi i słychać jakieś hałasy, przeważnie nieprzyjemne.Weems chwycił Gancię za ramię.- To trzęsienie ziemi! - zawołał.- Wynośmy się stąd!- Bez złota się nie ruszę - odparł Gancia.- Co?- Złoto, człowieku, złoto! Będziemy bogaci jak Kreozot!Weems miał może iloczyn inteligencji rzędu temperatury pokojowej, ale potrafił rozpoznać idiotyzm.Oczy Gancii błyszczały jaśniej od złota, wpatrzone - zdawało się - w lewe ucho Weemsa.Zrozpaczony Weems obejrzał się na Bagaż.Wieko wciąż zachęcająco odsłaniało zawartość, co było dziwne.Te wstrząsy powinny je przecież zatrzasnąć.- Nie damy rady go wynieść - stwierdził.- Jest za ciężki.- Ale damy radę wynieść dosyć! - wrzasnął Gancia.Skoczył do kufra.Podłoga zadygotała i Gancia zniknął.I na wypadek gdyby Weems uznał to zjawisko za przypadkowe, wieko Bagażu otworzyło się znowu, na moment tylko, i wielki czerwony jęzor oblizał szerokie, białe jak sykomor zęby.Potem wieko opadło z trzaskiem.Ku tym większej zgrozie Weemsa setki nóżek wysunęły się z dolnej powierzchni skrzyni.Kufer powstał spokojnie i ostrożnie przestawiając nóżki, odwrócił się w jego stronę.Zwłaszcza dziurka od klucza wyglądała niezwykle groźnie, jakby chciała powiedzieć: „No spróbuj.zrób mi przyjemność".Cofnął się i spojrzał błagalnie na Dwukwiata.- Chyba lepiej, żebyś nas rozwiązał - zaproponował turysta.-Kiedy już cię pozna, szybko się zaprzyjaźni.Weems nerwowo oblizał wargi i sięgnął po nóż.Bagaż zatrzeszczał.Najemnik rozciął więzy i natychmiast się cofnął.- Dziękuję - rzucił Dwukwiat.- Chyba znowu grzbiet mi zdrętwiał - poskarżył się Cohen, gdy Bethan pomagała mu stanąć na nogach.- Co zrobimy z tym człowiekiem? - spytała.- Zabierzemy mu nóż i niech sztąd szpada - odparł Cohen.-Zgoda?- Oczywiście, proszę pana! Dziękuję panu! - wykrztusił Weems i skoczył do otworu wyjścia.Przez chwilę widzieli jego sylwetkę, wyraźnie zarysowaną na tle jasnego nieba przedświtu.Potem zniknął.Rozległo się stłumione „aaaa!"Światło dnia niczym fala przypływu ogarniało ziemię.Tu i ówdzie pole magiczne było odrobinę słabsze i języki świtu pędziły przed dniem, pozostawiając za sobą izolowane wysepki nocy.Te malały szybko i znikały, a ocean jasności parł wciąż naprzód.Wyżyna wokół Gór Wirowych stała naprzeciw tej fali niby wielki szary okręt.Można przebić trolla mieczem, jednak rzecz wymaga praktyki, a nikt nie ma okazji praktykować więcej niż raz.Ludzie Herreny zobaczyli trolle wynurzające się z ciemności niczym aż nadto materialne widma.Klingi pękały, uderzając o krzemowe skorupy, zabrzmiały jeden czy dwa krótkie, urwane wrzaski, a potem już cisza - słychać było tylko wołania daleko w lesie, gdy najemnicy usiłowali jak najszybciej oddalić się od żądnej zemsty ziemi.Rincewind wyczołgał się zza drzewa i rozejrzał czujnie.Był sam, jednak krzaki z tyłu szeleściły głośno - to trolle ścigały bandę.Podniósł głowę.Wysoko ponad nim para krystalicznych oczu z nienawiścią szukała wszystkiego co miękkie, chlupiące, a przede wszystkim ciepłe.Rincewind skulił się przerażony, gdy dłoń wielka jak dom uniosła się, zacisnęła w pięść i opadła ku niemu.Dzień nadszedł w bezgłośnej eksplozji światła.Ogromne, straszliwe cielsko Dziadunia na moment stało się falochronem cienia, zalewanym prądami blasku.Coś zgrzytnęło krótko.Nastała cisza.Minęło kilka minut.Nic się nie działo.Zaśpiewały ptaki.Trzmiel zabrzęczał nad głazem, który niedawno był pięścią Dziadunia, i wylądował na kępce tymianku za kamiennym paznokciem.Pod głazem ktoś zaczął się wiercić i po chwili, niczym wąż opuszczający swe leże, Rincewind wysunął się niezgrabnie z wąskiej szczeliny pomiędzy pięścią a ziemią.Położył się na plecach i spoglądał w niebo poza skamieniałym trollem.Ten nie zmienił się wcale, tyle że znieruchomiał, jednak oczy Rincewinda zaczynały już wyczyniać swoje sztuczki.Nocą widział, jak pęknięcia skały zmieniają się w usta i oczy; teraz spoglądał na ścianę urwiska i rysy twarzy, jak pod działaniem czarów stawały się tylko zagłębieniami w skale.- No, no - powiedział.Nie pomogło.Wstał, otrzepał się i rozejrzał.Jeśli nie liczyć trzmiela, został tu całkiem sam.Po krótkich poszukiwaniach znalazł kamień, który oglądany pod pewnym kątem przypominał Beryl.Był sam, zagubiony i bardzo daleko od domu.Był.Coś zachrzęściło w górze i odłamki skały posypały się na ziemię.Na twarzy Dziadunia powstał otwór; na chwilę pokazała się krawędź Bagażu, który próbował odzyskać równowagę.Potem na zewnątrz wysunęła się głowa Dwukwiata.- Jest tam ktoś na dole?- Hej! - krzyknął mag.- Żebyś wiedział, jak się cieszę, że cię znowu widzę!- Nie wiem - odparł Dwukwiat.- A jak?- Jak co?- Ojej, ależ stąd jest wspaniały widok!Zejście zajęło im pół godziny.Na szczęście Dziadunio był mocno kanciasty i miał liczne szczeliny.Nos okazałby się trudną przeszkodą, gdyby nie rozłożysty dąb, który zapuścił korzenie w nozdrzu.Bagaż nie próbował nawet schodzić.Po prostu skoczył i odbijając się spadł na sam dół, nie doznając przy tym uszczerbku.Cohen siedział w cieniu, próbował złapać oddech i czekał, aż dogoni go rozsądek.W zamyśleniu zerkał na Bagaż.- Konie uciekły - oznajmił Dwukwiat [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|