, Terry Pratchett 02 Blask Fant 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka dziesięcio­leci później nic by się nie wydarzyło.Kiedy troll się starzeje i zaczyna poważnie myśleć o wszechświecie, zwykle znajduje jakieś spokojne miejsce i kładzie się, żeby solidnie pofilozofować.Po pew­nym czasie zapomina o swych kończynach.Krystalizuje się, z począt­ku tylko na brzegach, ale w końcu nie pozostaje już nic prócz maleń­kiego ognika życia wewnątrz sporego wzgórza z nietypowym układem warstw skalnych.Dziadunio nie posunął się jeszcze tak daleko.Rozważał właśnie obiecujący kierunek badań sensu prawdy, gdy poczuł gorący, popielny smak w czymś, co po dłuższej chwili namysłu zidentyfikował jako własne usta.Zezłościł się.Rozkazy przeskakiwały wzdłuż neuronowych ścieżek zanieczyszczonego krzemu.Głęboko w krzemianowym ciele kamień przesuwał się gładko wzdłuż specjalnych szczelin.Padały drzewa, dar­ła się murawa, palce rozmiaru okrętów wyprostowały się i chwyciły ziemię.Dwie wielkie kamienne lawiny wysoko na ścianie urwiska zna­czyły miejsce otwarcia oczu podobnych do pary gigantycznych opali.Rincewind nie widział tego, gdyż miał oczy wyłącznie do dzien­nego użytku.Dostrzegł jednak, że cały pejzaż kołysze się lekko, po czym wstaje powoli, zasłaniając gwiazdy.Wzeszło słońce.Jednak słoneczny blask się nie pojawił.Słynne słoneczne światło Dysku, jak już wspomniano, w potężnym polu ma­gicznym porusza się bardzo powoli.Teraz chlusnęło na krainy bliskie Krańca i rozpoczęło swą delikatną, cichą bitwę z ustępującymi siłami nocy.Zalewało śpiący krajobraz jak roztopione złoto* - jasne, czyste, a nade wszystko powolne.Herrena nie wahała się.Demonstrując niezwykłą przytom­ność umysłu, przebiegła na brzeg dolnej wargi Dziadunia, skoczyła i potoczyła się po zboczu.Najemnicy poszli za jej przykładem; klęli głośno, lądując na rumowisku.Stary troll uniósł się niczym tęgi mężczyzna ćwiczący pompki.Nie było to widoczne z miejsca, gdzie leżeli jeńcy.Wiedzieli tyl­ko, że grunt huśta się pod nimi i słychać jakieś hałasy, przeważnie nie­przyjemne.Weems chwycił Gancię za ramię.- To trzęsienie ziemi! - zawołał.- Wynośmy się stąd!- Bez złota się nie ruszę - odparł Gancia.- Co?- Złoto, człowieku, złoto! Będziemy bogaci jak Kreozot!Weems miał może iloczyn inteligencji rzędu temperatury poko­jowej, ale potrafił rozpoznać idiotyzm.Oczy Gancii błyszczały jaśniej od złota, wpatrzone - zdawało się - w lewe ucho Weemsa.Zrozpaczony Weems obejrzał się na Bagaż.Wieko wciąż zachęca­jąco odsłaniało zawartość, co było dziwne.Te wstrząsy powinny je przecież zatrzasnąć.- Nie damy rady go wynieść - stwierdził.- Jest za ciężki.- Ale damy radę wynieść dosyć! - wrzasnął Gancia.Skoczył do kufra.Podłoga zadygotała i Gancia zniknął.I na wypadek gdyby Weems uznał to zjawisko za przypadkowe, wieko Bagażu otworzyło się znowu, na moment tylko, i wielki czerwo­ny jęzor oblizał szerokie, białe jak sykomor zęby.Potem wieko opa­dło z trzaskiem.Ku tym większej zgrozie Weemsa setki nóżek wysunęły się z dol­nej powierzchni skrzyni.Kufer powstał spokojnie i ostrożnie przesta­wiając nóżki, odwrócił się w jego stronę.Zwłaszcza dziurka od klu­cza wyglądała niezwykle groźnie, jakby chciała powiedzieć: „No spróbuj.zrób mi przyjemność".Cofnął się i spojrzał błagalnie na Dwukwiata.- Chyba lepiej, żebyś nas rozwiązał - zaproponował turysta.-Kiedy już cię pozna, szybko się zaprzyjaźni.Weems nerwowo oblizał wargi i sięgnął po nóż.Bagaż zatrzeszczał.Najemnik rozciął więzy i natychmiast się cofnął.- Dziękuję - rzucił Dwukwiat.- Chyba znowu grzbiet mi zdrętwiał - poskarżył się Cohen, gdy Bethan pomagała mu stanąć na nogach.- Co zrobimy z tym człowiekiem? - spytała.- Zabierzemy mu nóż i niech sztąd szpada - odparł Cohen.-Zgoda?- Oczywiście, proszę pana! Dziękuję panu! - wykrztusił Weems i skoczył do otworu wyjścia.Przez chwilę widzieli jego sylwetkę, wyraźnie zarysowaną na tle jasnego nieba przedświtu.Potem zniknął.Rozległo się stłumione „aaaa!"Światło dnia niczym fala przypływu ogarniało ziemię.Tu i ówdzie pole magiczne było odrobinę słabsze i języki świtu pędziły przed dniem, pozostawiając za sobą izolowane wy­sepki nocy.Te malały szybko i znikały, a ocean jasności parł wciąż na­przód.Wyżyna wokół Gór Wirowych stała naprzeciw tej fali niby wielki szary okręt.Można przebić trolla mieczem, jednak rzecz wymaga prak­tyki, a nikt nie ma okazji praktykować więcej niż raz.Ludzie Herreny zobaczyli trolle wynurzające się z ciemności niczym aż nadto materialne widma.Klingi pękały, uderzając o krzemowe sko­rupy, zabrzmiały jeden czy dwa krótkie, urwane wrzaski, a potem już cisza - słychać było tylko wołania daleko w lesie, gdy najemnicy usiło­wali jak najszybciej oddalić się od żądnej zemsty ziemi.Rincewind wyczołgał się zza drzewa i rozejrzał czujnie.Był sam, jednak krzaki z tyłu szeleściły głośno - to trolle ścigały bandę.Podniósł głowę.Wysoko ponad nim para krystalicznych oczu z nienawiścią szuka­ła wszystkiego co miękkie, chlupiące, a przede wszystkim ciepłe.Rin­cewind skulił się przerażony, gdy dłoń wielka jak dom uniosła się, za­cisnęła w pięść i opadła ku niemu.Dzień nadszedł w bezgłośnej eksplozji światła.Ogromne, straszli­we cielsko Dziadunia na moment stało się falochronem cienia, zale­wanym prądami blasku.Coś zgrzytnęło krótko.Nastała cisza.Minęło kilka minut.Nic się nie działo.Zaśpiewały ptaki.Trzmiel zabrzęczał nad głazem, który niedaw­no był pięścią Dziadunia, i wylądował na kępce tymianku za kamien­nym paznokciem.Pod głazem ktoś zaczął się wiercić i po chwili, niczym wąż opu­szczający swe leże, Rincewind wysunął się niezgrabnie z wąskiej szcze­liny pomiędzy pięścią a ziemią.Położył się na plecach i spoglądał w niebo poza skamieniałym trollem.Ten nie zmienił się wcale, tyle że znieruchomiał, jednak oczy Rincewinda zaczynały już wyczyniać swoje sztuczki.Nocą widział, jak pęknięcia skały zmieniają się w usta i oczy; teraz spoglądał na ścianę urwiska i rysy twarzy, jak pod działaniem czarów stawały się tylko za­głębieniami w skale.- No, no - powiedział.Nie pomogło.Wstał, otrzepał się i rozejrzał.Jeśli nie liczyć trzmie­la, został tu całkiem sam.Po krótkich poszukiwaniach znalazł kamień, który oglądany pod pewnym kątem przypominał Beryl.Był sam, zagubiony i bardzo daleko od domu.Był.Coś zachrzęściło w górze i odłamki skały posypały się na ziemię.Na twarzy Dziadunia powstał otwór; na chwilę pokazała się krawędź Bagażu, który próbował odzyskać równowagę.Potem na zewnątrz wysunęła się głowa Dwukwiata.- Jest tam ktoś na dole?- Hej! - krzyknął mag.- Żebyś wiedział, jak się cieszę, że cię zno­wu widzę!- Nie wiem - odparł Dwukwiat.- A jak?- Jak co?- Ojej, ależ stąd jest wspaniały widok!Zejście zajęło im pół godziny.Na szczęście Dziadunio był mocno kanciasty i miał liczne szczeliny.Nos okazałby się trudną przeszkodą, gdyby nie rozłożysty dąb, który zapuścił korzenie w nozdrzu.Bagaż nie próbował nawet schodzić.Po prostu skoczył i odbija­jąc się spadł na sam dół, nie doznając przy tym uszczerbku.Cohen siedział w cieniu, próbował złapać oddech i czekał, aż do­goni go rozsądek.W zamyśleniu zerkał na Bagaż.- Konie uciekły - oznajmił Dwukwiat [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl