,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Sprytne - przyznał Sutton.- Też tak uważam - odparł Trevor.43.Przy wejściu do budynku czekał na niego mężczyzna.Uniósł dłoń w geście przypominającym pozdrowienie.- Chwileczkę, panie Sutton.- Tak, słucham?- Kilku nas będzie panu towarzyszyć.Takie mamy rozkazy, rozumie pan?- Ale.- To nic osobistego, proszę pana.Nie będziemy panu w niczym przeszkadzać.Jedynie pana chronić.- Chronić mnie?- Oczywiście, proszę pana.Ludzie Morgana, rozumie pan? Nie możemy pozwolić, żeby pana sprzątnęli.- Nie ma pan pojęcia - rzekł kpiąco Sutton - jak głęboko jestem wdzięczny za okazywaną mi troskę.- Drobiazg, proszę pana - odparł mężczyzna.- Po prostu codzienna praca.Cieszę się, że mogę pomóc.Nie ma o czym mówić.Cofnął się.Sutton zaś odwrócił się, zszedł po stopniach i ruszył wysypaną szutrem ścieżką na skraju alei.Słońce chyliło się ku zachodowi i kiedy obejrzał się przez ramię, zobaczył rysujące się na tle jaskrawo oświetlonego zachodniego nieboskłonu wysokie, proste linie gigantycznego biurowca, w którym rozmawiał z Trevorem.Nie dostrzegł jednak nikogo, kto mógłby mu towarzyszyć.Nie miał dokąd iść.Nie miał pojęcia, dokąd iść.Ale zdawał sobie sprawę, że nie może stać z założonymi rękami.Będę szedł, powiedział do siebie, myślał i czekał, co się zdarzy.Spotykał innych spacerujących.Kilka osób spojrzało na niego ze zdziwieniem i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wciąż jest ubrany w dwudziestowieczny strój robotnika z farmy: kombinezon z niebieskiego dżinsu, bawełnianą koszulę i ciężkie robocze buty.Wiedział jednak, że nawet tak niezwykły strój nie wywoła tu zbędnych podejrzeń.Na Ziemi, rojącej się od dygnitarzy z najdalszych systemów gwiezdnych, pracujących w rozmaitych agencjach rządowych przedstawicieli różnych ras, studentów na wymianie, dyplomatów i parlamentarzystów z prowincjonalnych planet, żaden ubiór nie mógł wywołać żywszej reakcji niż co najwyżej łagodne zdziwienie.Rankiem, postanowił, będzie musiał znaleźć jakąś kryjówkę, miejsce do odpoczynku i spróbować uporządkować sobie obraz tego świata, oddalonego o pięć wieków od jego epoki.Postara się również odnaleźć jakiegoś godnego zaufania androida.który pomoże mu nawiązać kontakt z ich organizacją.Bo chociaż nigdy o niej nie słyszał, niewątpliwie taka istniała.Inaczej nie byliby w stanie toczyć wojny w czasie.Zszedł ze ścieżki na poboczu drogi i ruszył inną, ledwo widoczną dróżką, prowadzącą przez mokradła w stronę widniejącego na północy pasma niskich pagórków.Nagle uświadomił sobie, że jest głodny i powinien zajść do jednego z barów w biurowcu.Natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że nie miałby czym zapłacić za posiłek.Dysponował zaledwie kilkoma dolarami z dwudziestego wieku, które jako środek płatniczy były tu bez wartości, choć niewykluczone, że osiągały znaczną cenę na rynku kolekcjonerskim.Zapadł zmierzch i żaby zaczęły swoje chóralne śpiewy.Najpierw daleko, a potem - w miarę jak dołączały się kolejne - całe bagno rozbrzmiało gardłowym rechotaniem.Sutton poruszał się w świecie tych niezwykłych dźwięków i kiedy tak szedł, wydawało mu się, że jego stopy nie dotykają podłoża, ale unoszą go nad nim, pędzone falą dźwięku wzbijającego się z ziemi na spotkanie pierwszych bladych gwiazd świecących nad leżącymi przed nim mrocznymi pagórkami.Przed paroma godzinami, pomyślał, w dwudziestym wieku szedłem pełną kurzu drogą na grzbiecie wzgórza, podnosząc biały pył.I trochę tego pyłu, zauważył, wciąż trzymało się jego butów.Niemal tak, jak wspomnienie owej drogi trzymało się jego pamięci.Pamięć i kurz, powiedział do siebie.Więź z przeszłością.Dotarł do wzgórz.Noc była pełna zapachu sosen i leśnych kwiatów.Dotarł na szczyt niewielkiego wzniesienia i stał na nim przez chwilę, zatopiony spojrzeniem w aksamitną miękkość nocy.Gdzieś, tuż obok, pasikonik stroił ostrożnie swoje skrzypce, a od mokradeł dobiegało stłumione rechotanie żab.W ciemności przed nim szumiał strumień, płynąc swoim skalistym korytem, i mówił.Mówił do drzew, porośniętych trawą brzegów, kwiatów zwieszających nad nim pogrążone we śnie głowy.- Chętnie bym się zatrzymał - oznajmił.- Chętnie bym się zatrzymał i porozmawiał z wami.Ale nie mogę, rozumiecie.Muszę się spieszyć.Jest takie miejsce, do którego powinienem dotrzeć.Nie mogę tracić ani chwili.Bardzo, bardzo się spieszę.Jak Człowiek, pomyślał Sutton.Ponieważ Człowiek pędzi wciąż naprzód niczym strumień, ponaglany okolicznościami i potrzebami, ambicją innych niespokojnych ludzi, nie pozwalającym mu stanąć w miejscu.Nie usłyszał żadnego dźwięku, ale poczuł, jak na jego ramię spada wielka dłoń i ściąga go ze ścieżki.Szarpnął się w bok i wyrwał z kleszczy.Dostrzegł niewyraźną sylwetkę mężczyzny, który go schwytał.Zacisnął dłoń w pięść.zamachnął się, z całej siły opuścił ją na ciemną głowę, ale cios nigdy nie dotarł do celu.Rozpędzone ciało uderzyło go pod kolana, ramiona oplotły mu nogi i Sutton zachwiał się, po czym runął na twarz.Natychmiast usiadł i gdzieś z prawej strony usłyszał cichą pukaninę szybkiej wymiany ognia.Kątem oka zarejestrował w mroku jaskrawe migotanie wystrzałów.Potem z nicości wyłoniła się dłoń i przykryła mu nos i usta.Proszek! - pomyślał.I w tej samej chwili przestał widzieć inne ciemne postacie wśród drzew, słyszeć rechotanie żab i odgłos wystrzałów.44.Sutton otworzył oczy.Leżał spokojnie w łóżku.Przez okno wpadał powiew wiatru, a pokój - ozdobiony fantastycznymi żywymi freskami - zalany był jaskrawym Światłem słonecznym [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|