,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrzył więcKmicic na owe cuda natury, których dotąd nigdy jeszcze w życiu niewidział, i choć wielce stroskany, o troskach z podziwu zapomniał.Z każdym dniem olbrzymy owe stawały się większe, potężniej-sze.Aż wreszcie dojechał do nich orszak królewski i zapuścił sięw wąwozy, które nagle jakoby bramy otworzyły się przed nim.- Granica musi być już niedaleko - rzekł ze wzruszeniem król.Wtem dostrzeżono wózek zaprzężony w jednego konia, a w wózkuczłeka.Królewscy ludzie zatrzymali go zaraz.- Człeku - spytał Tyzenhauz - a czy my to już w Polsce?- Tam on za tą skałą i za rzeczką cesarska granica, a wy już nakrólewskiej ziemi stoicie.- Którędy zaś do %7ływca?- Prosto tędy do drogi się dostaniecie:I góral zaciął szkapinę.Tyzenhauz zaś skoczył do stojącego opo-dal orszaku.- Miłościwy panie - zakrzyknął z uniesieniem - stanąłeś już interregna, bo oto twoje od onej rzeczułki królestwo!Król nie odrzekł nic, skinął tylko, aby mu konia potrzymano,sam zaś zsiadł i rzucił się na kolana, podniósłszy oczy i ręce w górę.Na ten widok zsiedli wszyscy i poszli za jego przykładem; ówkról zaś, tułacz, padł po chwili krzyżem w śnieg i począł całowaćtę ziemię tak ukochaną, a tak niewdzięczną, która w chwili klęskischronienia jego królewskiej głowie odmówiła.393Henryk SienkiewiczNastała cisza i tylko westchnienia ją mąciły.Wieczór był mrozny, pogodny, góry i szczyty pobliskichjodeł płonęły purpurą, a dalsze w ciemne już poczęły się ubie-rać fiolety, lecz droga, na której leżał król, mieniła się nibyczerwona i złota wstęga; blaski te padały na króla, biskupówi dygnitarzy.Wtem ze szczytów wstał wiatr i niosąc na skrzydłach skry śnież-ne, zleciał do doliny.Więc jodły pobliskie poczęły pochylać pokryteokiścią czuby i kłaniać się panu, i szumieć gwarno a radośnie, jakbyśpiewały oną dawną pieśń:- Witajże nam, witaj, miły hospodynie!.Mrok już nasycał powietrze, gdy orszak królewski ruszył dalej.Za wąwozem roztoczyła się szersza dolina, której drugi koniec gu-bił się w oddaleniu.Blaski gasły naokoło, tylko w jednym miejscuniebo świeciło się jeszcze czerwono.Król począł odmawiać Ave Maria, za nim inni w skupieniu du-cha powtarzali pobożne słowa.Ziemia rodzinna, dawno nie widziana, góry pokrywające sięnocą, gasnące zorze, modlitwy, wszystko to nastroiło uroczyścieserca i umysły, więc po ukończonych modlitwach jechali w milcze-niu król, dygnitarze i rycerze.Następnie noc zapadła, jeno we wschodniej stronie niebo świe-ciło się coraz czerwieniej.- Pojedziem ku tym zorzom - rzekł wreszcie król - dziw, że jesz-cze świecą.Wtem przycwałował Kmicic.- Miłościwy panie! to pożar! - zakrzyknął.Zatrzymali się wszyscy.- Jakże to? - pytał król - mnie się widzi, że to zorza!.- Pożar, pożar! Ja się nie mylę! - wołał pan Kmicic.I istotnie, ze wszystkich towarzyszów królewskich on znał się natym najlepiej.394Potop t.2Wreszcie nie było można dłużej wątpić, gdyż ponad ową mnie-maną zorzą podnosiły się jakby chmury czerwone i kłębiły się,jaśniejąc i ciemniejąc na przemian.- To chyba %7ływiec się pali! - zawołał król.- Nieprzyjaciel możetam grasować!Nie skończył jeszcze, gdy do uszu patrzących doleciał gwarludzki, parskanie koni i kilkanaście ciemnych postaci zamajaczyłoprzed orszakiem.- Stój! Stój! - począł wołać Tyzenhauz.Postacie owe zatrzymały się, jakby niepewne, co dalej mają czynić.- Ludzie! kto wy? - pytano dalej z orszaku.- To swoi! - ozwało się kilka głosów.- Swoi! My z %7ływca gardłaunosim; Szwedzi %7ływiec palą i ludzi mordują!- Stójcie na Boga!.co gadacie?.Skąd oni się tam wzięli?- Oni, panoczku, na naszego króla czatowali.Siła ich, siła!Niechże go Matka Boska ma w swej opiece!Tyzenhauz stracił na chwilę głowę.- Ot, co jechać w małej kupie! - krzyknął na Kmicica - bogdaj cięza takową radę zabito!Lecz Jan Kazimierz począł sam wypytywać uciekających.- A gdzie król? - spytał.- Król poszedł w góry z wielkim wojskiemi dwa dni temu przez %7ływiec przejeżdżał, ale oni go naścigli i tamsię gdzieś wedle Suchej bili.Nie wiemy, czy go dostali, czy nie, aledziś pod wieczór do %7ływca wrócili i palą, mordują.- Jedzcie z Bogiem, ludzie! - rzekł Jan Kazimierz.Uciekający przemknęli szybko.- Ot, co by nas było spotkało, gdybyśmy z dragonami jechali!- zawołał Kmicic.- Miłościwy królu! - ozwał się ksiądz biskup Gębicki - nieprzyja-ciel przed nami.Co nam czynić?Wszyscy otoczyli króla naokoło, jakby go chcieli osobami swymiod nagłego niebezpieczeństwa zasłonić, lecz on spoglądał na łunę,395Henryk Sienkiewiczktóra odbijała się w jego zrenicach, i milczał; nikt też pierwszy niewyrywał się ze zdaniem, tak ciężko było coś dobrego poradzić.- Gdym wyjeżdżał z ojczyzny, świeciła mi łuna - rzekł wreszcieJan Kazimierz - gdy wjeżdżam, druga mi świeci.I znowu nastało milczenie, tylko dłuższe jeszcze niżpoprzednio.- Kto ma jakową radę? - spytał na koniec ksiądz Gębicki [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|