, 49 opowiadan 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Helena spodziewa się dziecka? - spytał George odrywając się od ściany i pochylając nad stołem.- Aha.- Kiedy?- Pod koniec lata?- Jesteś zadowolony?- Tak.Teraz tak.- Wrócisz do Stanów?- Chyba tak.- Chcesz wracać?- Nie.- A Helena chce?- Nie.George siedział w milczeniu.Patrzył na pustą butelkę i puste szklanki.- To straszne, prawda? - spytał.- Nie, nie tak straszne - odparł Nick.- Dlaczego nie?- Nie wiem - przyznał Nick.- Czy pojedziecie kiedy na narty w Stanach? - zapytał George.- Nie wiem.- Tamtejsze tereny są nienadzwyczajne.- Nie - zgodził się Nick.- Zbyt skaliste.Zbyt zalesione, za daleko do nich jechać.- Aha.Tak jest w Kalifornii.- Aha - potwierdził Nick.- Tak jest wszędzie, gdzie byłem.- Aha - powiedział George.- Tak właśnie jest.Siedzący pod piecem Szwajcarzy wstali, zapłacili i wyszli.- Szkoda, że nie jesteśmy Szwajcarami - odezwał się George.- Oni wszyscy chorują na tarczycę - powiedział Nick.- Nie wierzę.- Ja też nie.Roześmieli się.- Może już nigdy nie pójdziemy razem na narty - powiedział George.- Musimy - stwierdził Nick.- Samemu to żadna przyjemność.- Więc musimy pójść razem.- Aha, musimy - potwierdził Nick.- Chciałbym, żebyśmy to sobie mogli na pewno obiecać - dodał George.Nick wstał.Zapiął szczelnie wiatrówkę, pochylił się nad George'em i wziął dwa kijki oparte o ścianę.Jeden z nich wbił szpicem w podłogę.- Nie ma sensu obiecywać sobie zbyt wiele - powiedział.Otworzyli drzwi i wyszli na dwór.Było bardzo zimno.Śnieg pokrył się lodem.Droga biegła w górę, między sosny.Zabrali narty oparte o ścianę gospody.Nick włożył rękawice.George już się oddalił parę kroków, niosąc na ramieniu narty.Teraz czekała ich wspólna droga do domu.Przełożył Jan ZakrzewskiUsłyszałem zbliżające się ulicą bębny, a potem flety i piszczałki i wreszcie ukazali się zza rogu, tańcząc.Wypełnili całą ulicę.Maera zobaczył go, a potem i ja go zobaczyłem.Kiedy muzyka zamilkła, żeby przysiąść na chwilę, on też przykucnął ze wszystkimi na ulicy, a kiedy znów ruszyli, zerwał się i zaczął tańczyć wraz z nimi.Był porządnie pijany.- Zejdź po niego - powiedział Maera.- On mnie nienawidzi.Zeszedłem wiać i dopędziłem ich, i złapałem go, kiedy siedział w kucki czekając, aż muzyka znów się odezwie, i powiedziałem:- Chodźże, Luis.Na miłość boską, przecież masz byki dziś po południu.Nie słuchał mnie, bo tak nasłuchiwał, kiedy odezwie się muzyka.- Nie bądźże głupi, Luis.Wracaj do hotelu - powiedziałem.A wtedy muzyka zagrała znowu, więc zerwał się, wyśliznął mi się i zaczął tańczyć.Chwyciłem go za rękę, ale się wyrwał i powiedział:- Och zostaw mnie.Nie jesteś moim ojcem.Wróciłem do hotelu, a Maera stał na balkonie i wypatrywał, czy go przyprowadzę.Kiedy mnie zobaczył, zawrócił do środka i zeszedł na dół zniechęcony.- Ano - powiedziałem - ostatecznie to przecież jest ciemny meksykański dzikus.- Tak - odparł Maera - ale kto za niego pozabija te byki, jak dostanie c o g id ę?- Pewnie my - odpowiedziałem.- Tak, my - odrzekł Maera.- My będziemy zabijali byki dzikusów, byki pijaków i byki tańczących riau-riau.Tak.My je będziemy zabijali.A jakże.Tak, tak, tak.MÓJ STARYJak teraz o tym myślę, to widzę, że mój stary miał skłonności do tycia i że z czasem stałby się jednym z takich tłuściochów, co to ich jest niemało na świecie.Ale nigdy do tego nie doszedł, chyba troszkę pod sam koniec, choć i to nie jego wina, bo wtedy jeździł tylko na torze z przeszkodami i mógł sobie pozwolić, na ile chciał kilogramów.Pamiętam, jak na dwa swetry wciągał gumową koszulę, a na to jeszcze bawełnianą kurtkę i w gorącym słońcu, rano, zabierał mnie na próbny galop.Bywało, że o czwartej rano przyjeżdżał turyńskim pociągiem i ze stacji gnał dorożką do stajni, skoro świt brał którąś z chabet Razza i jechał na ten próbny galop, choć po nocy wszystko było jeszcze pokryte i osą, a słońce dopiero wschodziło.Pomagałem ojcu ściągać buty, on sam wkładał trampki i wszystkie te swetry, o których mówiłem, i jechaliśmy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl