, Pattison Eliot Mantra czaszki (SCAN dal 848) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kogo, zastanawiał się jakąś odległą cząstką umysłu, zaproszą, by wyraził rozczarowanie narodu jego socjalistycz­nym niedorozwojem? Jestem bohaterem, powiedziałby im wszystkim.Przetrwałem dwanaście dni na zewnątrz.Krew wypełniła mu usta, a ból rany zaczynał przenikać już przez mgłę odrętwienia.Furgonetka ruszyła.Ryk syreny boleśnie uderzył w jego uszy.Wjechali na trasę szybkiego ru­chu, nabierając prędkości.Stracił przytomność.Nagle rozległ się krzyk.Usłyszał odgłos łamanego drewna i skrzek przera­żonego drobiu.Furgonetka zahamowała gwałtownie i siedzą­cy z przodu mężczyźni wyskoczyli na zewnątrz.Znów rozległy się wściekłe okrzyki, potem ktoś wspiął się na siedzenie kierowcy i furgonetka zawróciła.Syrena została wyłączona i pojazd zrobił serię ostrych zakrętów, po czym za­trzymał się z piskiem opon.Tylne drzwi otwarły się na oścież i sięgnęły po niego dwie pary rąk.Na pół wyniesiono, na pół zawleczono go na tylne siedzenie innego samochodu, który na­tychmiast odjechał.Powoli, jak we śnie, otarł krew z oczu i podciągnął się w gó­rę.Był to duży samochód, nienowy już amerykański sedan.Kierowca miał na głowie wełnianą czapkę.Gdy wyjechali na szeroką arterię wylotową, wyciągnął do tyłu rękę, w której dyndał mały kluczyk.Gdy Shan otworzył kajdanki, mężczy­zna zdjął czapkę, ukazując gęste, jasne włosy.- Nie wiedziałem.- zaczął Shan, kompletnie zdezorien­towany.Wyciągnął połę koszuli, by otrzeć krew.- Dziękuję - powiedział po angielsku.- Czy to pan Jansen?Mężczyzna pokręcił głową i mruknął pod nosem w jakimś skandynawskim języku.Jechał powoli, uważając, by nie zwra­cać na siebie uwagi.- Żadnych nazwisk - odparł w tym samym języku.- Pro­szę.Żadnych nazwisk.- Obok na podłodze Shan zauważył tor­bę, którą przywiózł do Lhasy.Czaszkę ze świątyni w grocie.- Skąd pan wiedział? - zapytał po pięciu minutach.Jansen zapadł w posępne milczenie.- Po prostu zabieram pana gdzieś na autostradę.Pańscy przyjaciele podobno mają tam czekać.- Dlaczego?- Dlaczego? - Jansen z gniewem uderzył dłonią w kierow­nicę.- Myśli pan, że zrobiłbym to, gdybym wiedział? Z całą chmarą pałkarzy na karku? Nikt nie wspominał o pałkarzach.Powiedzieli, żebym tam był, to wszystko.Trzeba pomóc dżen­telmenowi, który dostarczył te wszystkie informacje z Lhadrung.- Pokręcił głową.- Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego.Pomóc przy archiwach, żaden problem.Pod­wieźć staruszka z Shigatse, proszę bardzo.Ale to.- Mach­nął ręką w geście rezygnacji.- Purbowie - uświadomił sobie Shan.To musieli być purbowie.Mały człowiek, którego widział na ulicy, nie był jednak sam.To był purba, zrozumiał teraz.- Ale skąd oni wiedzieli?- Skąd oni wiedzą cokolwiek? Pewnie jakaś telepatia.Pałkarze wiedzieli.Purbowie wiedzieli.Wszyscy zdawali się wiedzieć wszystko.Wszyscy z wyjątkiem niego.- Telepatia - powtórzył głucho.Wyjrzał przez okno, by jeszcze raz rzucić okiem na Potalę, nim zniknie w oddali.Otchłań istnienia.- W najgorszym razie mnie deportują - mruknął do siebie Jansen.Shan położył się z powrotem na siedzeniu.Znalazł papie­rowy ręcznik i przyłożył go sobie do czoła.- Na szosie była jakaś przeszkoda - powiedział, jak gdyby do siebie.- Wózek wieśniaka, jak sądzę.Pałkarze wysiedli, żeby oczyścić drogę.- Powiedzieli mi, że trzeba pana podwieźć.Żebym czekał ze swoim samochodem.W porządku, pomyślałem.Przejażdż­ka.Będę mógł pana zapytać o świątynię czaszek.Nagle jeden z nich przebiega obok.Rzuca mi klucz.Mówi, że to dla pana.Potem ulicą pędzi ta furgonetka bezpieki i ładują pana do środ­ka.Kim pan jest? Dlaczego wszystkim na panu zależy?- Dla mnie, powiedział.Czy użył mojego nazwiska?- Nie.Właściwie nie.Powiedział, że to dla pielgrzyma.- Pielgrzyma?- Tak nazywają pana purbowie.Pielgrzym Tana.Nie, miał ochotę powiedzieć.Pielgrzym zmierza ku oświe­ceniu.Przede mną jest tylko ciemność i zamęt.Ale nagle po­jawiła się drobniutka iskierka światła.- Powiedział pan, że wiózł staruszka z Shigatse? Do Lhadrung?Jansen w roztargnieniu skinął głową.Nerwowo obserwo­wał wsteczne lusterko.- Jego żona właśnie umarła.Śpiewał mi stare pieśni ża­łobne.Rebecca Fowler i Tyler Kincaid czekali dwadzieścia cztery kilometry za miastem, na płaskim odcinku drogi wzdłuż rze­ki Lhasa, gdzie kierowcy ciężarówek zbierali się na nocleg.Jansen zatrzymał się za rozpadającą się ciężarówką Jiefang, z której natychmiast wyskoczyło czterech młodych ludzi, by odprowadzić Shana do terenówki Amerykanów.Shan odwró­cił się, żeby podziękować Jansenowi, ale Fin tylko skinął ner­wowo głową i odjechał w pośpiechu.Jiefang zajechał przed dżipa i kierowca machnął na Ame­rykanów, żeby jechali za nim.Fowler siedziała w milczeniu.W pierwszej chwili Shan sądził, że śpi, ale potem zobaczył jej dłonie.Zaciśnięte kurczo­wo, aż zbielały jej kostki palców, wyginały nerwowo mapę samochodową.- To jak spadanie swobodne - odezwał się Kincaid z nie­oczekiwanym podnieceniem w głosie.- Sto stóp na sekundę.Serce w gardle.Cały świat przelatuje obok.- Obejrzał się na Shana.- To oni, prawda? - zapytał z szerokim uśmiechem.- Oni?- W ciężarówce.Tej tutaj.To muszą być purbowie.- Przepraszam.- Shan pomacał się po czole.Krew już krzepła.- Przepraszasz? Za ten dzień? Ten cały cholerny dzień był jak zjazd na linie.Po prostu zeskakujesz z urwiska, a reszta idzie sama.- Nie zamierzałem narażać was na niebezpieczeństwo - powiedział Shan.- Powinniście byli po prostu odjechać.- Do diabła, wyszliśmy z tego z życiem, prawda? Jest su­per.Za nic bym tego nie przepuścił.Nieźle daliśmy w kość tym pekaowcom.Wysłałeś mnie na poszukiwanie czegoś, cze­go nie ma.Znakomicie.Zbiliśmy ich trochę z pantałyku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl