, Norton Andre Korona z jelenich rogow(SCAN da 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pośpiesznie przeniosłem uwagę gdzie indziej.Jednocześnie uświadomiłem sobie, że te symbole umieszczono tu po to, by ocenić siłę tych, którzy wędrowali tą drogą, i by mogli oni deptać symbole mocy uważanych za złe.Możliwe jednak, iż tak tylko mi się przywidziało, więc na wszelki wypadek starałem się powściągnąć wodze swej wyobraźni.Wystarczyło mi, że sam kolor symboli budził we mnie wstręt.Nie chciałem, aby mi przypominał to, co przeżyłem, i uparcie kierowałem wzrok gdzie indziej.Nie wszystkie były tak oznakowane.Często napotykałem długie odcinki czystego bruku i wtedy zatrzymywałem się, by odpocząć i spojrzeć na wierzchołki drzew, które wciąż wydawały się tak odległe.Ożywczy wiatr, który dął na przełęczy, tutaj nie docierał.Parę razy dosięgnął mnie podmuch z pustyni, był bowiem gorący i suchy.Kiedy znów skierowałem się na zachód, postanowiłem unikać tej części nieznanej krainy.Skierowałem się na zachód? Dokąd miałem pójść bez Gathei i przewodnika? Dotychczas koncentrowałem się na ucieczce przed latającymi potworami i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nie wiem, co mam robić dalej.Jeżeli Gathea rzeczywiście znała los Iynne, nie dała mi żadnych wskazówek.Byłoby czystym szaleństwem błąkać się po tym dzikim pustkowiu w poszukiwaniu tropu, który może wcale nie istniał.Ale cóż mi innego pozostało? Wiedziałem tylko, że znajdę moją kuzynkę na zachodzie, więc muszę pójść na zachód.Co mogłem zrobić ja, bezimienny banita? Ta gorzka prawda zaprzątała mi myśli, gdy kroczyłem po kolejnych odcinkach oznaczonych nieznanymi symbolami kamiennych bloków.Zapadał już zmierzch i zacząłem biec, a w końcu dotarłem do pierwszych drzew.Tutaj się zawahałem.Mam dalej wędrować w mrocznym lesie, kiedy noc blisko, czy zostać tutaj, na obrzeżu?Rozdział XObozowisko przygotowałem starannie.Nałamałem witek, które później oparłem o wbite w ziemię grubsze gałęzie, i zbudowałem w ten sposób dach mający mnie ukryć przed wzrokiem skrzydlatych istot.Nie wiedziałem, czy tamte poczwary umiały wywęszać trop, ale nie zamierzałem rozpalać ogniska, żeby nie ściągnąć światłem i zapachem dymu innych nocnych myśliwych.Przypomniawszy sobie, co Gathea powiedziała o mocy zimnego żelaza przeciw nieznanemu, wyciągnąłem sztylet i wbiłem go w ziemię przed szałasem, obnażony miecz umieściłem w zasięgu ręki.Sakwę Gathei położyłem z jednej strony; z własnej wydobyłem jedzenie.Należało zacząć je oszczędzać.Znów rozbolała mnie głowa i chociaż maść Zabiny złagodziła nieco ból oparzelin, dokuczał mi tak, że nie mogłem zasnąć.Patrzyłem więc i słuchałem.W lesie nie panowała cisza.Docierały do mnie ciche piski, skrzeki, pohukiwania, szelest liści w krzakach, jak gdyby żyjące tam istoty obudziły się wraz z nastaniem nocy i dopiero teraz mogły się zająć swoimi sprawami.Tylko raz dobiegł mnie z góry znajomy chrapliwy gwizd i wtedy szybko zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza.Jeżeli jednak nad lasem przeleciało nawet skrzydlate monstrum, nie interesowało się mną.Bez przerwy wracałem myślą do tego, co się wydarzyło od minionej nocy, kiedy Gathea zniknęła w niesamowitym lesie.Byłem przekonany, że w jakiś sposób ominąłem drogę, którą pobiegła.Wbrew woli zaakceptowałem fakt, że tylko szczęśliwy traf pozwoli mi ją odnaleźć.Mimo wszelkich usiłowań, nie oparłem się senności.Nagle obudziłem się jedynie po to, by znów zasnąć.To przysypiałem, to czuwałem, wytężając wzrok i słuch.Nie wiedziałem, co zrobię rano.Nie powinienem wracać na drogę prowadzącą do przełęczy.Miałem wielkie szczęście w pierwszym spotkaniu ze skrzydlatymi poczwarami.Nie mogłem się jednak łudzić, że dopisze mi po raz drugi.Chyba najlepiej zrobię wędrując podgórzem w poszukiwaniu śladów Gathei albo któregoś z Mieczowych Braci, którzy wcześniej od nas wyruszyli na zachód.Po raz pierwszy, odkąd Garn wygnał mnie z klanu i ze swego Domu, upadłem na duchu.Dopiero teraz zrozumiałem, czym jest całkowita samotność.Nadszedł też czas pogodzenia z gorzką prawdą, że moje nadzieje na odnalezienie Iynne są marzeniem, które ma niewielkie szansę spełnienia od chwili zniknięcia Gathei.Wszelako zaciąłem się w uporze i postanowiłem, iż tylko śmierć może przerwać moje poszukiwania.Nic innego mi już nie pozostało.Noc była długa, ale ja spałem niewiele, z przerwami.Nic jednak nie zbliżyło się do mojego ukrycia.Wyglądało to tak, jakbym stał się niewidzialny dla wszystkich istot, które krążyły lub polowały w ciemności.O świcie znów się posiliłem - zjadłem tylko kilka kęsów - a potem naprawiłem rzemienne pasy obu sakw i zarzuciwszy je na plecy, ruszyłem dalej, mając za przewodnika brukowany trakt.Zaprowadził mnie w głąb lasu, gdzie gałęzie drzew stykały się w górze, tworząc ponad drogą sklepienie, zatrzymujące większość słonecznych promieni.Tutaj też na kamiennych płytach nie zauważyłem żadnych porostów, mchów czy trawy.W istocie były tak jasne, że zdawały się lekko świecić, i żadnego nie oznaczono tamtymi niepokojącymi symbolami.Teraz jednak droga nie biegła prosto, ale od czasu do czasu skręcała to w lewo, to w prawo, omijając zwarte kępy wysokich i grubych drzew.Miały gładką, czerwonobrunatną korę, gęstą koronę wysoko u szczytu i nieliczne gałęzie poniżej.Uszedłem spory kawałek, nim zauważyłem, że również pod innymi względami się wyróżniały.Na przykład kiedy je okrążałem, ich liście - były jasnozielone i wydawały się równie świeże, jak pierwsze wiosenne pączki - zaczynały szeleścić.A przecież nie wiał najsłabszy wiatr.Gdy stało się tak po raz trzeci, zatrzymałem się i spojrzałem w górę.Nie, to nie pomyłka! Liście tuż nad moją głową poruszały się coraz gwałtowniej, jakby ocierając się o siebie coś mówiły, nawoływały się albo wymieniały uwagi na temat mojej obecności w lesie.Czyżby trucizna, którą wczoraj wchłonąłem, uszkodziła mi mózg? Próbowałem sam siebie o tym przekonać, gdyż uwierzyłbym w to znacznie łatwiej niż uznał, iż drzewa rozmawiają, a zatem są istotami rozumnymi.Nie bałem się, byłem tylko zaintrygowany.Nie poszedłem dalej, chociaż gdyby jeden z tych potężnych konarów runął w dół, zginąłbym na miejscu.Liście szeleściły coraz głośniej.Zacząłem wierzyć, iż ten szelest naprawdę był mową, jakkolwiek w niczym nie podobną do mojej.W miarę upływu czasu szelest sprawiał wrażenie coraz bardziej zniecierpliwionego, jakby drzewa starały się zwrócić na siebie moją uwagę, a ja nie reagowałem jak należy.Ta myśl tak zawładnęła moją wyobraźnią, że zapytałem głośno:- Czego ode mnie chcecie?Liście w koronach wirowały na swoich ogonkach, szeleszcząc tak, jak gdyby wichura szarpała drzewem, doprowadzając je do szału.Nawet ciężkie konary kołysały się na wszystkie strony niczym człowiek, który wymachuje ramionami, by ściągnąć na siebie oczy jakiegoś nierozgarniętego ciołka.Miotające się liście zalśniły.Wydawało się, że zmieniły swą naturę i stały się zielonymi płomykami świecącymi jasno jak tysiąc świec [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl