, Norton Andre Gwiazdzista odyseja 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sander już jej nie odczuwał.Słyszał jednak szelesty i poruszenie na drzewach i zbierał siły do ostatecznego ataku.Kiedy ten nie następował, ogarniało go coraz większe przerażenie na myśl, że leśny lud może ich nie zabić od razu, lecz poddać jakimś wyrafinowanym, długotrwałym torturom.Wężacze przysiadły obok Fanyi i zadzierając do góry łby, skupiły uwagę na drzewach.Sander pomyślał, że pomimo całej dzikości i okrucieństwa, jakimi się wykazały podczas zaskakującego ataku, byłyby równie bezradne jaki on i Fanyi, gdyby leśni ludzie spuścili na nie swoje sieci.Mijały chwile.Teraz umilkło nawet tamto poruszenie.Promienie słońca paliły w prześwicie, a w powietrzu unosił się intensywny odór śmierci.— Odeszli.— Fanyi przerwała pełną oczekiwania ciszę.— Co? — Sander usiłował unieść głowę, by dojrzeć to, co mogło się znajdować za zasłoną z liści.— Odeszli — powtórzyła.Może i odeszli.Nie zmieniało to jednak faktu, że oni nadal byli uwięzieni.Zaciskająca się wokół niego plątanina lin powodowała coraz większe męczarnie, tym bardziej że uświadomił sobie całą grozę swego położenia.To było gorsze od wszystkiego, co mogła im zgotować olbrzymka.— Leż spokojnie — poleciła teraz Fanyi.— Słyszałam o tych linach.Na nie też istnieje sposób.Ale zachowuj się spokojnie.Pozwól mi spróbować wytłumaczyć Kayi, co musi zrobić.Teraz już w ogóle nie mógł się ruszać, a jego strach przybrał inną postać.Przerażała go mianowicie myśl, że ustawicznie zacieśniające się liny powoli potną jego ciało na kawałki i zmiażdżą kręgosłup naporem ciągle przytwierdzonego do pleców tłumoka i znajdujących się w nim narzędzi kowalskich.Nie pozostawało rzeczywiście nic innego, jak być spokojnym, czy to na jej rozkaz, czy nie.Słoneczny żar na twarzy sprowadził na powrót ból w głowie; zatęsknił za wodą i rozluźnieniem więzów.Kayi przycupnęła obok dziewczyny, mordą dotykając niemal jej twarzy.Przez dłuższą chwilę spokojnie patrzyły sobie głęboko w oczy.Tymczasem Kai buszował po polanie, przystając pod każdym drzewem i gapiąc się w górę, jakby w poszukiwaniu kolejnych ofiar.Raz po raz jego duże cielsko znikało za jakimś blokiem skalnym.Dwukrotnie wężacz podnosił się na całą długość, opierając się o pień drzewa i spoglądając bacznie w górę; przechylał przy tym łeb raz w prawo, raz w lewo, jakby szukał po zapachu tego, czego nie mógł dojrzeć.Sander obejrzał się na Fanyi i drugiego wężacza.Kayi oddaliła się od dziewczyny i ostrożnie zanurzyła przednią łapę w kałuży krwi, która wyciekła z martwej olbrzymki.Potem równie starannie potarła łapą o ziemię, tak by przylgnęło do niej jak najwięcej pyłu.Tak przygotowana wróciła do Fanyi i położyła brudne pazury na okach sieci, z całej siły próbując je rozerwać.Musiała zawracać wiele razy, każdorazowo na nowo pokrywając łapy krwią i kurzem, żeby nie imała się ich lepka powierzchnia lin.Za każdym razem podejmowała na nowo przerwane zajęcie.W tym czasie Sander kilkakrotnie tracił przytomność.Ból w głowie i stały ucisk na kręgosłup powodowały zaniki świadomości, a on nie wiedział, jak długo trwały.W każdej chwili spodziewał się powrotu leśnych ludzi, lecz teraz było mu to już obojętne.W końcu przeniósł się zupełnie do świata ciemności, która otuliła go całego.Ocknął się, krztusząc się i dławiąc.Czuł, że z kącika ust ścieka mu jakiś płyn.Po chwili, wciąż nie całkiem przytomny, przełknął z bólem raz jeszcze, gdyż między jego wyschnięte wargi ciurkało coraz więcej wody.Mógł już oddychać, a ból w plecach nie był już taki uporczywy.Przesunął się i zrozumiał, że został uwolniony z sieci.Nad nim pochylała się Fanyi, wlewając mu po kilka łyków wody do ust.— Czy… — jego głos brzmiał niewyraźnie, jakby dochodził z oddali.— Możesz się poruszać? — dopytywała się dziewczyna.— Spróbuj! Możesz usiąść…? wstać ….?Jej natarczywość docierała do niego przytłumiona przez mgiełkę, która go spowijała.Jednak posłusznie dźwignął się na kolana, a potem, przy jej wydatnej pomocy, stanął na nogi.Słońce nie piekło już tak niemiłosiernie, lecz nadal znajdowali się na polance, a ciało olbrzymki… Sander pospiesznie odwrócił oczy.— Chodź! — Fanyi ciągnęła go, dopóki zataczając się nie zrobił kroku naprzód.Następnie zatrzymał się na chwiejnych nogach.— Moje narzędzia! — Była to pierwsza sensowna myśl.Nie porzuci wszystkiego, co należało do jego przeszłości.— Kai je niesie — warknęła niecierpliwie dziewczyna,— Chodźże!Wężacz samiec stąpał ciężko obok, ciągnąc tobół Sandera, szarpiąc go, gdy zahaczył o krawędzie skał czy gałęzie krzaków.A ponieważ Sander wątpił, czy dałby radę pochylić się, by go podnieść i iść z nim dalej, musiał być zadowolony.Choć ciągle z trudem stawiał kroki, czuł, jak w trakcie marszu powracają mu siły.Radości z tego faktu nie przyćmiewał nawet towarzyszący każdemu ruchowi ból, spowodowany powracającym do normy krążeniem krwi.Jego umysł zaczął się również rozjaśniać.— Nadrzewni ludzie… — Usilnie starał się znaleźć słowa na wszechobecne złe przeczucia.— Nie wrócili, nie wiem dlaczego — przyznała Fanyi.— Możliwe, że gdy wężacze uśmierciły ich wielką kobietę, przerazili się do tego stopnia, iż nie mają ochoty zetknąć się z nimi ponownie.Niemniej jednak mogą iść za nami.Lecz tym razem nasze kudłacze nie pozwolą nas zaskoczyć.— Dokąd idziemy?— Ta ścieżka prowadzi prosto na wschód — odparła.— Sądzę, że jesteśmy bezpieczniejsi kierując się ku morzu, niż próbując zawrócić przez las.Zgadzał się z tym w zupełności.Fanyi, niosąca jego miotacz strzał, teraz wcisnęła mu go do rąk.— To twoja broń.Miej ją w pogotowiu.Nie wiadomo, jaką zemstę mogą zaplanować te potworki.Chwycił go skwapliwie.Jeśli miała rację i wężacze mogły ostrzec ich przed przyszłym atakiem z użyciem sieci, wówczas mieliby szansę.Nie widział u nich innej broni poza tymi topornymi pałkami.Ponieważ mógł już poruszać się o własnych siłach, Fanyi wysunęła się nieco do przodu.Na barkach niosła swój bagaż; Kayi podskakiwała u jej boku, natomiast większy samiec stanowił ich tylną straż.Sander przyłapał się na tym, że bezustannie nasłuchuje.Dudnienie, będące bardziej wibracją niż dźwiękiem, ucięło.Cały las był teraz milczący.Umilkł świergot ptaków nic nie wskazywało na to, że jakiekolwiek życie, poza ich własnym, narażone jest na ryzyko pod tym zielonym dachem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl