,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pociągnął.Rozległo się ciche, ledwo słyszalne mlaśnięcie.Poruszając się nieskończenie powoli, w końcu drzewce strzały się poddało.Wyślizgnęło się z rany, ale wypadając, brzęknęło o umęczony metal.Mający grubość włosa subpalec wyciągnął je do końca i odrzucił.W innych miejscach inne, podobne do drucików wypustki zajmowały siew tej chwili takimi samymi czynnościami.A od wewnątrz, gdzie wgięty do środka metal przypominał niewielkie, ostro zakończone stożki kraterów, niemal mikroskopijne, obdarzone wypustkami drobiny zaczęły, uderzając raz po raz, ciągle, nieustannie - zdawałoby się, że cząsteczka po cząsteczce - wypychać metal na poprzednie miejsce.- Banthy to kudłate stworki, które nie fruwają.Miały skrzydła w piękne wzorki, ale ich nie mają.Hi, hi, hi, hi, hi!Lando zaniósł się niepohamowanym kaszlem, krztusząc się na myśl o tym, jakim wspaniałym jest poetą.Był rozczarowany.Nigdy nikt go nie usłyszy i nie dowie się, jaki jest mądry.Martwił się tym, chociaż właśnie w tej chwili nie potrafił przypomnieć sobie, dlaczego.Bez względu jednak na to, jaki mógł być ów zapomniany powód, zasmucał go, więc Lando w jednej chwili przestał się śmiać i zapłakał.Jego palce, wyćwiczone i zręczne wskutek manipulowania kartami, żetonami czy patkami, zasłaniającymi kieszenie innych ludzi, chyba stały się inteligentne i zaczęły same myśleć.Raz po raz chwytały włókna krępującej nadgarstki i grożącej całkowitym wstrzymaniem krążenia szorstkiej tkaniny, aż wreszcie uporały się z zadaniem, które same sobie wyznaczyły.- Gubernator Rafy Cztery widzi siebie w niebie.mimo iż to tłuste zwierzę przypomina.źrebię? Ciemię? Ziemię? Ciebie? Ciebie! Przypomina ciebie, staruszku, przypomina ciebie!Ostatnie włókno, wiążące nadgarstki Calrissiana za pniem pseudodrzewa, w końcu poddało się i zerwało.Lando poczuł coś w rodzaju wstrząsu i natychmiast oprzytomniał.Przez chwilę nie posiadał się ze zdumienia, że znów może poruszać rękami.Ogarnął go niemal wstyd namyśl o tym, że ponownie dłonie stają się ciepłe i znów czuje w nich ukłucia igieł i szpilek.Vuffi Raa miał problemy poważniejsze niż igły i szpilki.Jego palce, pozbawione prymitywnych strzał, które przebiły je i przyszpiliły do ziemi, mogły w końcu się znów poruszać.Mały robot wiedział, że przez pewien czas przeguby będą odrętwiałe i niezdolne do współpracy - spróbujcie kiedyś przestrzelić jakiś zawias, a wówczas dowiecie się, dlaczego - ale mógł teraz przystąpić do wyciągania drewnianych pocisków z pozostałych części macek.Wypełniający każdą ranę krzepnący płyn znów zgęstniał -tym razem celowo, a ni e na skutek zimna - z pewnością w tym celu, aby chronić delikatne wewnętrzne mechanizmy.Odzyskiwanie płynu, który rozlał się po piasku, należało do przeszłości.Vuffi Raa wiedział, że śladowe ilości cennych substancji, które wniknęły w ten sposób do jego mechanicznego organizmu, nie wystarczą mu na długo.Już wkrótce musi uzupełnić zapas płynu - coś, czemu poddawał się tylko raz w czasie długiego życia - a może nawet po raz pierwszy będzie wymagał smarowania.Najważniejsze, że żył.Co więcej, był świadom tego, co się z nim dzieje i co robi -zapewne dzięki rezerwom mocy, które mógł teraz wykorzystać do zasilenia obwodów pamięciowych.Dzięki temu potrafił przejąć kontrolę nad funkcjonowaniem obdarzonych szczątkową inteligencją zaprogramowanych mechanizmów autonaprawczych, dzięki czemu usuwanie drewnianych prętów mogło postępować z prędkością czterokrotnie większą niż do tej pory.Vuffi Raa czuł, że zaczyna mu wracać dobre samopoczucie.Uświadamiał sobie, że to, co potrafi zdziałać dla innych, wyglądających jak on istot, może zrobić także dla siebie.Zamarznięta pustynia była niemym świadkiem pojawiania się pierwszego słabego czerwonego blasku, jaki promieniował z umieszczonego pośrodku torsu oka obiektywu.Blask miał o wiele mniejszą intensywność i mniej rzucał się w oczy niż poświata bliźniaczych księżyców - co oznaczało jeszcze jedną świadomą decyzję, podjętą przez małego androida.Lando Calrissian zastanawiał się nad jednym z głębokich filozoficznych problemów wszystkich czasów.Mógł poruszać prawą ręką, ale nie wiedział, dlaczego to jest takie ważne.Co właściwie powinien zrobić, mogąc poruszać tą ręką?To musiało mieć coś wspólnego z zimnem.No cóż, może to śmieszne, ale wcale nie odczuwał chłodu.Wręcz przeciwnie, było mu dobrze i ciepło.Ciepło, a nawet gorąco.Ciepło rodziło się w przypiekanych stopach, wędrowało w górę nóg i przenikało całą resztę ciała aż do ramion i głowy.Najcieplejszymi częściami ciała były uszy.Praktycznie stały w ogniu.Ogień!Hazardzista spojrzał w prawo i w lewo.Widział wszystko jak przez mgłę, tak że rzeczywiście coś mogło się palić.Zyciosad, w którym spokojnie siedział, ciesząc się ciepłem i wygodami, sprawiał wrażenie zasnutego podobnymi do dymu mgiełkami.Widocznie ktoś, kto napalił w kominku, zapomniał wyciągnąć szyber.No cóż, za kilka minut musi sam wstać, żeby go wyciągnąć.W takich czasach nie można ufać nikomu, nawet wówczas, gdy chodzi o czynność tak prozaiczną jak.Ogień!To coś miało jakiś związek z pistoletem! Co, u licha, mógłby zrobić, gdyby miał do dyspozycji jakiś pistolet? Do niczego nie mógłby strzelić, z nikim walczyć i nawet niczego zjeść - nawet wówczas, gdyby potrafił polować na dzikie zwierzęta, ale nie umiał.A poza tym przecież tamci przyszpilili jego blaster drewnianymi strzałami.Diabelnie dobrzy strzelcy, ci.ci.No, dobrze, kim właściwie byli ci świetni strzelcy, strzelający.Strzelający?A z czym to mogło mieć coś wspólnego? Przecież miał pilnować, żeby nie zgasł ogień, prawda? No cóż, w takich czasach.Lando uczynił wysiłek, aby usiąść.Na wielkie galaktyczne Jądro -pomyślał.- Zostałem sparaliżowany od pasa w dół! Nie.Po prostu nie uważałem, kiedy wkładałem spodnie i zapiąłem pas na tych.na tych.Nagle odzyskał na chwilę jasność myślenia, sięgnął za szeroką szarfę i wyciągnął podobny do małego pistoletu pięciostrzałowy paralizator, po czym kciukiem zwolnił bezpiecznik i wystrzelił.Szorstki łachman opadł z jego torsu.Czując, że niemal ogarnia go panika, Lando odtoczył się na pewną odległość od pnia życiodrzewa, ale później z prawdziwym trudem zmusił się, aby nie zmarnować pozostałych czterech strzałów na roślinę, która wysysała myśli z jego mózgu.Kosztowało go to bardzo dużo.Każda kość i każdy mięsień ciała, a także każdy centymetr kwadratowy skóry wysyłał sygnały, informujące o tym, że kona.Najmniejszy ruch sprawiał taki ból, że hazardzista myślał, iż za chwilę rozpadnie się albo rozerwie.Naprawdę zależało mu tylko na tym, by się zdrzemnąć.Naprawdę zależało mu także na tym, by odpocząć.I to było właśnie to.Wiedział, że musi zrobić co innego, ale najpierw chciał zaznać chociaż trochę odpoczynku.Najpierw się ogrzać.Może nie od razu zasnąć, ale zamknąć oczy i.Niemal wrzeszcząc buntowniczo - później nigdy nie potrafił powiedzieć, na co albo dlaczego - odtoczył się jeszcze dalej, a potem, okupując każdy centymetr pokonanej odległości spazmami niewypowiedzianego bólu, zaczął pełznąć i czołgać się po zamarzniętej ziemi.W końcu dotarł do rzuconego na stos ubrania, które Mohs i jego siepacze zdarli z jego ciała [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|