,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był tam jeszcze z dorosłymi dziećmi staryKoroza, dawno już z zagrodowca na właściciela osobnego folwarczku wyszły; i z wyszukanymimieniem Albin Jaśmont, ekonom z Osowiec, który z rotowym śmiechem o młodym swoim panudziwne dziwy rozpowiadał.Był także szczupły i siwy jak gołąb felczer pobliski, o delikatnymprofilu i filuternym uśmiechu, tytułem doktora powszechnie zaszczycany; i Józef Giecołd, małydzierżawca z zapadłymi policzkami i zbiedzoną miną, którego małżonka w sterczącym kwiatamikapeluszu i z długim ogonem u wełnianej sukni z bryczki wysiadając wysoko ukazała grubąnicianą pończochę, a wnet potem papierosa zapaliła i tak już z zapalonym papierosem, oczymrużąc i na nikogo nie patrząc, wyższość swą w pełni uczuwająca, przez ogród do domu dążyła.Widocznym zresztą było, że wszyscy tu zgromadzeni dbali wielce o to, aby odzienie ich byłoweselu przystojone, ale że pod tym względem nie krępowała ich żadna wcale moda ani żadendespotycznie nakazujący zwyczaj.Na sukniach dziewcząt ukazywały się gdzieniegdzie szczupłedraperie, niejaką pretensję do elegancji roszczące, ale powszechnie były to bardzo skromnespódniczki i staniki kolorowymi paskami objęte, jesienne kwiaty w gładkich warkoczach,gdzieniegdzie złoto udający pierścionek na palcu, a u szyi szpilka z błyszczącym szkiełkiem, uwędrownego przekupnia nabyta.Mężczyzni prawie różnobarwniejszy przedstawiali widok niżelikobiety.Czarne tużurki mieszały się tutaj z surdutami z białego płótna, obok szarych kurtsamodziałowych jaśniały ubrania z kanarkowej dymki, wśród ciemnych, długich kapot, którenosili najstarsi, na kształt równo ociosanego krzaku zieleniał trawiasty surdut Starzyńskiego;wszystkimi barwami świata iskrzyły się na szyjach fantazyjnie związane chustki i krawaty, atylko u piersi śnieżne przody koszul i po kolana wysokie buty z wpuszczonymi w nie spodniamiujednostajniały w części ten lud rosły, ogorzały, jednostajnie także karki prosto, a głowy śmiałotrzymający.Był to lud, ale lud, który nigdy nie podpierał strasznego gmachu przymusowej pracy anitwarzami w pył nie upadał pod piekielną obelgą chłosty.Był to lud, ale lud, za którym w dalekiejprzeszłości jaśniało słońce ludzkich praw i dostojeństw, aż dotąd w dusze i na drogi życia247kładnące mu zbladłe, lecz jeszcze nie zgasłe promienie.Był to lud namiętnie, niepohamowanie,do waśni zgryzliwych, aż do występku czasem chciwy tej ziemi, którą na kształt kreta kopał wcichości i nisko, ale lud z tą ziemią jak z matką spojony i wszystkie pulsy jej życia i losów wewłasnych losach i żyłach czujący.Był to lud ogorzały, w obfitym pocie skąpany, z grubą skórąna twarzach i rękach, ale z gładkimi i prostymi plecy, wielką siłą ramion i okiem, które, acz naciasne widnokręgi, patrzało śmiało i bystro.Gdziekolwiek stanęła ich większa nieco gromada,tam zdawać się mogło, że z ziemi wyrastał las dębów.Gdziekolwiek żywo i tłumnie zagadali,tam, zda się, przylatywały echa tej mowy, która brzmiała wówczas, gdy Rej z Nagłowic nadkuflem piwa i zrazem baraniej pieczeni gościł w Czarnolesiu.Gdziekolwiek zaśmieli się,spomiędzy warg rumianych błyskały rzędy jak śnieg białych zębów; gdy zdjęli czapki,ukazywali czoła od policzków bielsze i czupryny płowe, złociste, rudawe, czarne, lecz zawszejak las obfite i z fantazją mającą pozór dumy odrzucone w górę.Ale tak wyglądali tylko młodzi.Starsi, niezbyt nawet starzy, chód miewali powolny, mowęrozważną, choć często obfitą, śmiech rzadki, oblicza zorane.Widać było, że życie, jakie wiedli,bardzo prędko uciszało ich, gasiło, z twarzy im wywabiało rumieńce, a nogi obciążałoniewidzialnymi brzemiony.Grubobrzucha postać folwarcznika Korozy i apoplektyczna ceraStarzyńskiego stanowiły tu wyjątki.W zamian, chudością ciała przy wysokim wzroście iwyrazem cierpliwego zmęczenia na twarzy, u której wisiały długie, czarne wąsy, uderzałWalenty Bohatyrowicz, siedmiorga dzieci ojciec, a właściciel dziesięciomorgowego grunciku;zaś drugi Bohatyrowicz, dla gorliwej pobożności swej Apostołem od dawna przezwany,wielkimi, ciemnymi szkłami osłaniał zaognione i wpółślepe oczy.Podstarzałe lub stare kobiety, tak samo jak rówieśnicy ich mężczyzni, najczęściej chude,czasem drobne i delikatne, sterane miały twarze i powolną, choć czasem i wpadającą wzapalczywość mowę, a jedną tylko posiadały cechę; której nie posiadali mężczyzni:ceremonialność obejścia się i poruszeń.W suto wygarnirowanych* kornetach lubnowożytniejszych czepkach, często nawet w prostych chustkach na głowach, w luznychkaftanach i staroświeckich mantylach, z szerokimi kołnierzami u szyi i rękami pomarańczowąprawie barwą odbijającymi od śnieżnych wygarnirowań rękawów, składały one przedznajomymi układne dygi, wzajem sobie pierwszeństwa na ścieżkach i we drzwiach ustępowały,na górną lub skromną sadziły się mowę.W całym tym zebraniu na parę godzin przed południem uczuć się dało niecierpliwe i trochęniespokojne oczekiwanie.Państwo młodzi i asysta weselna, jako to: dwaj swatowie, dwieswanie* i sześć par drużbów, nie ukazywali się wcale przybyłym gościom, z których bardzonieliczni tylko wchodzili do domu, a prawie wszyscy przechadzali się po ogrodzie i drodze albosiadali na długich ławach, tu i ówdzie ustawionych, na stosie desek pod stodołą, na kamieniach,na niskich płotkach.Wiedziano dobrze, że panna młoda już jest do ślubu ubraną i że pora jużbyła wielka wyruszać w drogę do kościoła, lecz brakowało jeszcze jednej z najważniejszychosób asysty, mianowicie: pierwszego drużbanta.We wszystkich siedzących, stojących iprzechadzających się gromadkach o tym tylko opózniającym się, a tak ważnym gościu byłamowa.Nie dziw, że opózniał się: taki człowiek! bogaty, przystojny i z tęgą głową, musiałprzecież fanaberię jakąś okazać i nie dopuścić, aby go za pierwszego lepszego uważano.Mężczyzni mówili o tym, że Kazimierz Jaśmont najmniejszym urodzajem ze sto kop żyta i zetrzydzieści pszenicy na polach swoich użyna, bydła może ze dwadzieścia sztuk posiada i pięknekunie hoduje, a potem z zyskiem sprzedaje.Toteż dom sobie nowy niedawno zbudował i głośnoprzed wszystkimi oświadcza, że ożenić się zamyśla, bo mu już kawalerstwo nagrzewać zaczęło.Lat ma ze trzydzieści dwa, posażnej sobie upatruje.A jakże! On by może na to wesele i nie*W y g a r n i r o w a n y przyozdobiony.*S w a n i a, swańska (gwar.) por.obj.słowa swacha na s.415 (w Słowniku gwar Karłowicza Orzeszkowa podanajako zródło tej formy).248przyjechał wcale, gdyby nie to, że chce mu się Domuntównie z bliskości w oczy popatrzyć.Aktorka! Jedno do drugiego, piękną fortunę we dwoje ufundują.Tylko że u tego tańca dwakońce.Podobno Domuntówna z kim innym już tak jak prawie jest zaręczoną.Pogłosy o tymchodzą, ale może nieprawdziwe.Podstarzałe zaś kobiety opowiadały sobie wzajem, jaki tobogacz ten Kazimierz Jaśmont.Pracować pracuje, bo nikomu ptaki same do garści nie lecą, zpługiem i kosą sam chodzi, ale dwóch parobków trzyma, złotny zegarek ma, a którejś niedzieliMichał Zaniewski za interesem do niego z rana przyszedłszy w szlafroku go znalazł.Wszlafroku sobie siedział, fajkę palił i herbatę pił jak najpierwszy arystokrat [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|