,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ręce trzymał przy ścianie, by nie przeoczyć jej w ciemności.Pani Semple pomknęła na przełaj przez krzaki i zyskała kolejnych dziesięć jardów.Teraz już wyraźnie słyszał jej warczenie i gdy zerknął przez ramię, dostrzegł błyszczące oczy i wyszczerzone, ostre zęby.Przeczucie mówiło mu, że coś jest nie tak.Nie ma liny - pomyślał.Nigdy ci się to nie uda.Ona jest tylko dwadzieścia stóp za tobą i nigdy ci się to nie uda.Zacisnął powieki, opuścił głowę i wydobył ze swych nóg resztki możliwości.Pobiegł tak szybko, że zdołał nawet zyskać kilka stóp przewagi nad panią Semple.Lecz wiedział, że sił nie starczy mu na długo.Lada chwila ciało odmówi posłuszeństwa i to będzie koniec.Wodząca po ścianie ręka na coś trafiła.Lina!Zatrzymał się i mocno ją uchwycił.Ze świszczącym oddechem, wyczerpany i spocony rozpoczął wspinaczkę.I w tym właśnie momencie pani Semple rzuciła się w górę, by dosięgnąć jego nóg.Kopnął ją w twarz.Uczynił to swą nieobutą stopą i poczuł, jak zęby rozdzierają skarpetkę i płynie krew.Kręcąc się na linie i próbując za wszelką cenę ją utrzymać, kopnął powtórnie i tym razem lwica opadła na ziemię, by odbić się do kolejnego skoku.Dwoma lub trzema potężnymi podciągnięciami dotarł do szczytu muru.Czuł, jak szponiaste paznokcie pani Semple rozdzierają mu łydkę, lecz zadał jeszcze jeden cios i prześladowczym dała za wygraną.Ostrożnie stanął na szczycie najeżonego szpikulcami muru, balansując przez moment, po czym skoczył w ciemność.Potoczył się i stłukł kolano, lecz był w stanie podnieść się i pobiec w kierunku szosy.Ćwierć mili dalej dostrzegł światła, a to oznaczało bezpieczeństwo.Kaszląc i plując ruszył drogą w ich kierunku.W połowie drogi dostrzegł, że światła pochodzą od okien pokoju gościnnego dużego, kolonialnego domu pokrytego białym tynkiem.Zauważył samochody zaparkowane na podjeździe.Mógł nawet odróżnić poruszających się po pokoju ludzi.Zwolnił tempo do szybkiego marszu.Był prawie na miejscu.Lecz nie docenił szybkości lwów.Maszerując pospiesznie w kierunku oświetlonego domu, usłyszał tupot na asfaltowej powierzchni drogi.Odwrócił głowę i w ciemnościach, około stu jardów za sobą, ujrzał Lorie i jej lwiego kochanka sunących w jego kierunku wielkimi susami.- O Boże - wyszeptał i zaczął biec.Lecz był tak wyczerpany wspinaczką na mur, że ledwie powłóczył nogami.Dom, który wydawał się tak bliski, nagle oddalił się na milę.Owładnął nim atak kaszlu, co jeszcze bardziej zwolniło ucieczkę.Żałował każdego papierosa, jakiego w życiu wypalił.Czuł się, jakby mu ktoś przemył płuca kwasem siarkowym.Znajdował się około piętnastu stóp od ogrodzenia domu, gdy go dopadły.Lew nie skoczył na niego natychmiast, lecz krążył dookoła warcząc.Lorie także zataczała kręgi, drepcząc na czworakach po asfalcie.Gene przystanął i zamarł.Lekko wzniósł lewe ramię, by zabezpieczyć się, w razie, gdyby lew skoczył mu do twarzy, choć i tak wiedział, że to nic nie pomoże.- Lorie - powiedział chrapliwie - Lorie, na miłość boską.Ale Lorie spojrzała tylko na niego, a jej ostre zęby błysnęły w światłach domu.O Boże, pomyślał Gene, jestem dwadzieścia stóp od bezpiecznego, cywilizowanego miejsca.Ci ludzie wyjdą wieczorem na spacer z psem i znajdą mnie rozdartego na strzępy jak tego dziewięcioletniego chłopca.Był tak zdesperowany i ogarnięty paniką, jak nigdy przedtem.- Lorie, błagam! Lorie, posłuchaj! Wiem, że ty jesteś Lorie! Wiem, że gdzieś tam jesteś! Zaprzestań tego, Lorie! Na miłość boską, Lorie, przestań!Olbrzymi lew wycofał się parę kroków, prężąc ciało do skoku.Jego oczy błyszczały, a masywne szczęki szykowały się do rozerwania go na strzępy.- Lorie! - krzyczał Gene.- Lorie, odwołaj to monstrum! Lorie, kocham cię! Zabierz go ode mnie!Lorie obeszła go i zawyła jak lwica.Samiec zawahał się przez moment, po czym rozluźnił mięśnie.Podniósł dumny, olbrzymi łeb i odwrócił się, prawie tak, jakby gardził Lorie za jej wstawiennictwo.Gene pozostał na miejscu, opanowując drżenie.- Lorie - wyszeptał - proszę cię, Lorie.Jeśli kiedykolwiek coś do mnie czułaś.Proszę [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|