, Kres Feliks W Pieklo i szpada 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Gdzie są ci ludzie? Wyjaśniłem.— Dobrze — powiedziała, ruszając ku wyjściu z altany, ale zatrzymała się jeszcze.— Wrócę wkrótce.Waszmość wiesz za dużo — spojrzała na Dos-Nevilla.— Do mojego powrotu nikt nie może zobaczyć hrabiego.Odpowiadasz za to głową, kawalerze.Zrozumiano? Głową?Wyszła pospiesznie.Szlachcic spoglądał ze zdumieniem.Rozumiałem tyle co on.Wyjąłem szpadę i podałem mu.Przyjął z ukłonem, wziął klingę pod pachę i stanął na straży przed altaną.Zgasiłem płonące w kandelabrze świece.Zostawiłem tylko jedną, migoczącą najsłabiej.Czekaliśmy blisko godzinę.* * *Anna Luiza powróciła w towarzystwie tylko jednej osoby, szczelnie okrytej czarn peleryną z kapturem.— Kawalerze — powiedziała — zechciej proszę dalej pełnić służbę.Nikt nie może nas widzieć tutaj i nikt nie może usłyszeć ani słowa.Szlachcic zrozumiał nacisk, jaki położyła na słowie “nikt”, złożył krótki wojskowy ukłon i oddalił się na pewną odległość.Dostojna zrzuciła płaszcz i chwyciła moje ręce.— Musiałam cię zobaczyć! — szepnęła.Chciałem przyklęknąć.— Nie, nie! — zaprotestowała gwałtownie.— Mamy dla siebie tylko minutę!Ujęła w dłonie moją głowę i przygarnęła do piersi.Pocałowałem rękaw jej sukni, bardzo skromnej i źle dopasowanej.Oczywiście — musiała się przebrać, by tu przyjść.Balowej sukni nie okryłaby żadna peleryna.— Słuchasz mnie?— Słucham.matko.Uniosłem głowę.Doprawdy, czas ją omijał.W wieku lat czterdziestu sześciu wyglądała jak starsza moja siostra.bo tak właśnie: jak Wanesa, z nas wszystkich najbardziej do matki podobna.W czarnych włosach, przeplecionych perłami i obsypanych pudrem, nie srebrzyła się nawet jedna nitka; wokół pełnych ust i podłużnych, zawsze ironicznych oczu, nie było śladu zmarszczek.Dwoma palcami wymierzyła mi leciutki, prawie pieszczotliwy, ale jednak karcący policzek.— Lecz widzę, że NIE słuchasz.Hrabio Se Rhame Sar! Mimowolnie odstąpiłem pół kroku, skłaniając głowę.Taka była.Lubiła, gdy czasem nazywałem ją matką, ale potrafiła też sprawić, że nawet “Dostojna” zdawało się zbyt zuchwałe.— Słucham, Dostojna.— Ranela jest teraz w klasztorze pary stek.Ale przecież wiesz o tym? To już cztery lata.— Tak, Dostojna.— Udasz się tam natychmiast.Ranela powie ci wszystko* co musisz wiedzieć na początek.Resztę uzupełnię sama.Nikt nie może wiedzieć, że wróciłeś do Valaquet.Rozumiesz? Nikt.— Moja służba.— Już wydałam rozkazy.Zmarszczyłem lekko brwi.— Jakie?— Właściwe i nieodwołalne — odparła z chłodną wyniosłością, mierząc mnie badawczym spojrzeniem.— Mój panie, tyś się chyba zapomniał?O, więc pierwsze starcie.I jak szybko! Powinienem był się spodziewać.Lecz dobrze.— Dos-Nevill — przypomniała Luiza, widząc że otwierani usta.Dała mi dyskretny znak, bym przestał.“Nie tym razem” zdawała się mówić.— Kto? Ach, ten.— Dostojna dotknęła palcem górnej wargi.— To kłopot, jest zbyt znany.Nie.Zabierz go na razie ze sobą.Popatrzyła na mnie z namysłem.— Nie może odstąpić cię na krok.Gdy zechce to uczynić, zabij go.Zrozumiałeś, Robercie?Prowokowała mnie.— Tak, Dostojna — odparłem.Nieoczekiwanie przykryła dłonią mój policzek.— Do jutra — szepnęła.Odpłynęła ze mnie cała złość.— Na litość, matko — powiedziałem — jeszcze chwilę.Krótką.— Ani minuty dłużej — odmówiła łagodnie.— Muszę wracać.Natychmiast.Przyszłam tu wbrew rozsądkowi.W pożyczonym płaszczu i sukni, jak.no, kiedyś.— Powściągnęła figlarny uśmiech, zdradzający jakieś wspomnienie z jej burzliwej i barwnej młodości.Anna Luiza okryła ją peleryną.Dostojna wyciągnęła rękę.Ucałowałem jej palce.Jeszcze raz dotknęła mojej głowy i pospiesznie opuściła altanę.— Czekaj na mnie — rozkazała Luiza.— Muszę wprowadzić ją z powrotem.Wrócę tu.Zostałem sam.Nie przywołałem Dos-Nevilla.Tkwiłem oto w środku jakiejś intrygi albo zgoła spisku; musiałem się zastanowić.Tak.Wróciłem do domu.IIZakryty powóz bez herbów wiózł mnie do klasztoru parystek.Ranela, starsza moja siostra, była przeoryszą zakonu.Tak chciała Dostojna.Byliśmy w jej ręku niczym talia kart — choć prawda, że talia szczególna, bo wyrwano z niej króle i asy.Pozostały blotki: Jasena i Luiza.Potem Wanesa, groźna dama pikowa.Jeszcze walet kier.i na koniec piękna, smutna dama trefl.Ranela.Dano jej najcięższe zadanie — adoratorki Cudownego Obrazu.Wyznaczenie do tej roli właśnie jej było największym bodaj błędem naszej matki.Ranela.Najpiękniejsza i najdumniejsza.Zbyt łagodna, zbyt piękna, zbyt mądra.Wszystkie cechy, jakie w sobie nosiła, stanowiły akurat odwrotność cech, które winna mieć Czarna Pokutnica.Czemuż nie była brzydka, zimna, pokorna i głupia?Lekko uchyliłem zasłonkę w oknie powozu.Rogatki zostały za nami.Klasztor leżał na wzgórzu, może milę za miastem.Oznaczało to niepełny kwadrans drogi.Okruch śniegu, maleńki jak ziarnko maku, dotknął mojej dłoni i przemienił się w plamkę wilgoci.Wzdrygnąłem się, odruchowo potrząsając ręką.Nadchodziła zima, tak.Zima.śnieg.i lód.Wszystko co najgorsze w moim życiu; wszystko, o czym nie chciałem pamiętać.Ale — byłem w Valaquet.I gdzieś na dnie duszy wezbrał dawno zapomniany lęk.Owszem, wróciłem do domu.Ale wróciłem też do.Wychyliłem się nagle, spoglądając w mrok [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl