,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ponieważ wystająca tafla kry zadziałała jak parawan, nie został zasypany przez śnieg.Ochroniła go ona również częściowo przed zimnem.Niemniej jednak nie poruszał się i należało przypuszczać, że jest martwy.Harry przyklęknął i ściągnął mu z twarzy maskę.Z ust Briana wydobywały się cienkie, nieregularne strużki pary.Żyje.Ale jak długo jeszcze? Wargi były bezbarwne i zwężone.Jego skóra była równie biała jak śnieg, na którym leżał.Harry uszczypnął go, ale Brian się nie poruszył - nawet nie zamrugał powiekami.Mimo że był ubrany w skafander ochronny, a od podmuchów wiatru osłaniała go wystająca kra, jednak - po co najmniej piętnastominutowym, nieruchomym leżeniu na lodzie - musiał być całkowicie przemarznięty.Harry z powrotem naciągnął maskę na jego twarz.Właśnie zastanawiał się nad najlepszym sposobem zabrania Briana, kiedy zobaczył, że z mrocznej zawieruchy ktoś się wyłania.W ciemnościach pojawił się promień światła - najpierw zamglony i rozmazany, później, w miarę zbliżania, coraz bardziej wyraźny i jasny.Zza grubej kurtyny śniegu ukazał się Roger Breskin, krocząc z wyciągniętą przed siebie latarką jak ślepiec z białą laską.Najwyraźniej zgubił się i opuścił obszar, który miał przeszukiwać.Gdy zobaczył Briana, zatrzymał się.Harry wykonał gest zniecierpliwienia.Breskin podbiegł do nich, ściągając z twarzy maskę.- Żyje jeszcze?- Ledwo.- Co się stało?- Nie wiem.Zabierzmy go do kabiny jednego z pojazdów.Niech ogrzeje go ciepłe powietrze z dmuchawy.Weź go za nogi, a ja.- Nie, sam dam radę.- Ale.- Tak będzie łatwiej i szybciej.Harry wziął podaną przez Rogera latarkę.Olbrzym pochylił się i lekko podniósł Briana, jakby chłopak ważył nie więcej niż pięć kilogramów.Harry poprowadził go z powrotem do pojazdów, klucząc pomiędzy zwałami lodu i wystającymi taflami kry.O szesnastej pięćdziesiąt Amerykanie z Thule przekazali Gunvaldowi Larssonowi kolejną serię niepomyślnych wiadomości.Podobnie jak w przypadku Melville, również i na Liberty uznano, że sztorm jest zbyt silny i mogą stawić mu czoło wyłącznie potężne okręty wojenne lub naiwni głupcy.Statek po prostu nie był w stanie płynąć pod falę na niezwykle wzburzonych wodach Północnego Atlantyku i Morza Grenlandzkiego.Liberty zawrócił pięć minut temu, gdy jeden z marynarzy odkrył niewielkie wgłębienie w blachach tworzących poszycie dziobu.Amerykański łącznościowiec zapewniał Gunvalda, że wszyscy stacjonujący w Thule modlą się za ludzi uwięzionych na dryfującym lodzie.Rzeczywiście, nie było co do tego wątpliwości, iż modlono się za nich na całym świecie.Jednak żadne modlitwy nie były w stanie poprawić Gunvaldowi samopoczucia.Fakty mówiły same za siebie: kapitan Liberty - co prawda na pewno z konieczności i nie bez żalu - podjął decyzję, która w zasadzie skazywała ośmioro ludzi na śmierć.Gunvald nie mógł zdobyć się na przekazanie Ricie tej wiadomości.Przynajmniej nie w tej chwili.Może dokładnie o siedemnastej, albo kwadrans po.Potrzebował czasu, aby się zebrać w sobie.To byli jego przyjaciele i obchodził go ich los.Nie chciał być posłańcem przekazującym wyrok śmierci.Cały dygotał.Potrzebował czasu, żeby zastanowić się, jak im to powiedzieć.Zachciało mu się drinka.Chociaż nie zaliczał się do ludzi, którzy zazwyczaj rozładowują stresy sięgając po alkohol, nalał sobie kieliszek wódki, którą wydobył ze spiżarki w baraku telekomunikacyjnym.Kiedy go wypił, wciąż nie mógł się zdobyć na rozmowę z Ritą.Jeszcze raz napełnił kieliszek, chwilę się zastanowił, po czym nalał sobie podwójną porcję wódki i dopiero wtedy odłożył butelkę.Pojazdy śnieżne stały w miejscu, jednak ich pięć niewielkich silników pracowało z monotonnym turkotem.Podczas sztormu nie można było wyłączyć maszyn, gdyż natychmiast wyczerpałyby się baterie, a wszelkie płyny i smary zamarzłyby w ciągu dwóch, trzech minut.Dzień chylił się ku wieczorowi; bezlitosny wiatr oziębiał się z każdą chwilą - z łatwością mógł uśmiercić ludzi i unieruchomić silniki.Harry wyszedł z jaskini i pospieszył do najbliższego pojazdu.Gdy tylko znalazł się w ciepłej kabinie, otworzył termos, który ze sobą przyniósł, i szybko pociągnął kilka łyków gęstej, pachnącej zupy jarzynowej.Została przyrządzona z zamrożonej mieszanki.Zagrzali ją na tej samej spirali, której wcześniej użyli do topienia śniegu podczas prac związanych z przygotowaniem szybów.Po raz pierwszy w ciągu całego dnia znalazł chwilę odpoczynku, chociaż wiedział, że jest to tylko krótkotrwały relaks.W trzech pojazdach po jego lewej stronie George Lin, Claude i Roger również samotnie zajadali kolację.Ledwo ich widział: niewyraźne sylwetki w nie oświetlonych kabinach.Każdy otrzymał trzy filiżanki zupy.Przy tak wydzielanych porcjach jedzenia wystarczy jeszcze tylko na dwa posiłki.Harry nie zdecydował się na zmniejszenie racji żywności, ponieważ złe odżywianie mogło spowodować znacznie szybsze oziębienie organizmu i w konsekwencji śmierć.Franz Fischer i Pete Johnson przebywali w jaskini.Harry dobrze ich widział, gdyż reflektory jego pojazdu, skierowane na wejście do groty, były zarazem jedynym źródłem światła w jej wnętrzu.Obaj mężczyźni chodzili, oczekując na swoją kolej w ciepłej kabinie, gdzie mogliby również zjeść trochę zupy z termosu.Franz poruszał się żwawo, dynamicznie, jakby defilując tam i z powrotem.Pete przemieszczał się spokojnym krokiem z jednego końca jaskini w drugi; jego ruchy były miękkie i płynne.Rita zapukała i otworzyła drzwiczki, zaskakując Harry’ego.- Co się stało? - zapytał przełykając zupę, którą miał w ustach.Nachyliła się do środka, osłaniając swoim ciałem wnętrze kabiny przed powiewami wiatru.- On chce z tobą porozmawiać.- Brian?- Tak.- Jak się czuje?- Coraz lepiej.- Czy pamięta, co się stało?- Niech sam ci to powie.W piątym, najdalej stojącym od wejścia do jaskini pojeździe, Brian powoli dochodził do siebie.Razem z nim przez ostatnie dwadzieścia minut w kabinie przebywała Rita, rozmasowując jego przemarznięte palce, karmiąc go zupą i pilnując, żeby nie zapadł w groźny w takim wypadku sen.Odzyskał przytomność w trakcie powrotu do obozu z miejsca trzeciego odwiertu, ale wciąż był zbyt słaby, żeby mówić.Gdy się przebudził, dokuczał mu dotkliwy ból - uśpione nerwy z opóźnieniem reagowały na zimno, które omal go nie zabiło.Chłopak nie mógł się pozbierać przez następne pół godziny.Harry zakręcił termos.Przed założeniem gogli pocałował Ritę.- Mmmm.- westchnęła - chcę więcej.Tym razem jej język poruszał się pomiędzy wargami Harry’ego.Płatki śniegu przelatywały ponad jej głową i omiatały mu twarz, jednak jego nakremowaną skórę rozgrzewał jej gorący oddech.Jego serce było przepełnione czułością: chciał ochronić ją przed wszelkimi niebezpieczeństwami.- Kocham cię - powiedziała po chwili.- Znowu pojedziemy do Paryża.Jakoś to zrobimy.Jak tylko z tego wybrniemy.- Cóż, jeśli nie wybrniemy - dodała Rita - i tak nie będziemy mogli narzekać.Spędziliśmy ze sobą osiem dobrych lat.Daliśmy sobie więcej miłości i szczęścia, niż to się udaje większości ludzi w ciągu całego życia.Czuł się bezsilny w obliczu trudności nie do przezwyciężenia.Przez całe życie potrafił znaleźć wyjście z kryzysowych sytuacji.Zawsze był w stanie rozwiązać nawet najtrudniejsze problemy.To poczucie bezradności wprawiało go w złość.Pocałowała go delikatnie w kącik ust.- Musisz się spieszyć.Brian czeka na ciebie.Kabina maszyny była nieprzyjemnie ciasna.Harry - podobnie jak Brian - usiadł na wąskim siedzeniu dla pasażera odwrotnie: twarzą w kierunku tyłu pojazdu.Kierownica wpijała mu się w plecy.Ich kolana opierały się o siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|