, King Stephen Desperacja (SCAN dal 836) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.nie ma ich dla takich jak my.Tylko bogowie, can tak, can tah, są w stanie.David nagle zdał sobie sprawę, czemu miało służyć to bełkotli­we kazanie.Miało służyć zatrzymaniu go tu, by mumia mogła go złapać i udusić.Zrobił krok, złapał bełkoczącą głowę i ścisnął ją w dłoniach.Ku swemu zdumieniu wybuchnął przy tym śmiechem, bo tak bardzo przypominało mu to scenę z występów tych szalo­nych kaznodziejów, którzy mają programy w telewizji kablowej.Łapią swe ofiary za głowy i wrzeszczą: “Odejdź, chorobo! Precz, guzie mózgu! Precz, reumatyzmie! W imię Jeeeeezusa!”I tym razem rozbłysło światło, któremu nie towarzyszył żaden dźwięk, a po jego wybuchu nie pozostało nawet ciało.Był sam na ścieżce.Poszedł dalej.Serce przepełnione miał smutkiem, w myślach obracał to, co powiedział stwór-matka.“Nie ma nieba, nie ma życia po śmierci.nie ma ich dla takich jak my”.Być może to prawda, być może ich nie ma, skąd niby miał wiedzieć? Stwór powiedział jednak także, że Bóg pozwolił na śmierć jego mamy i małej siostrzyczki, i tu nie kłamał, prawda?Może.W końcu co dziecko wie o takich sprawach?Widział już dąb, na którym znajdowała się Strażnica Wietkongu.Przy jego pniu leżał czerwono-srebrny papierek - opa­kowanie po baloniku Trzej Muszkieterowie.David pochylił się, podniósł je i wsadził w usta.Z zamkniętym oczami wysysał z niego resztki czekolady.“Bierzcie i jedzcie” - usłyszał wie­lebnego Martina, było to zwykłe wspomnienie, a nie przema­wiający w głowie głos, co za ulga! “Oto ciało moje, które będzie wydane.za was i za wielu” Otworzył oczy z obawą, że mimo wszystko zobaczy zapitą twarz i martwe oczy pastora, lecz pa­stora obok niego nie było.Wypluł papierek i wspiął się do strażnicy, czując w ustach słodki smak czekolady.Wspiął się wprost w dźwięki rock and rolla.W strażnicy ktoś siedział po turecku, wpatrując się w las.Siedział niemal tak, jak siadywał tu Brian - skrzyżowane nogi, głowa podparta dłońmi - i przez chwilę David był pewien, iż to jego stary przyjaciel, tylko że dorosły, choć jeszcze młody.Pomyś­lał też, że z tym potrafi sobie poradzić.Że to zjawisko nie dziw­niejsze od gnijącego stwora-matki i pumy z twarzą Audrey Wyler, że to znacznie mniej przygnębiające.Na ramieniu młodego mężczyzny wisiało radio na pasku.Nie walkman i nie wielki radiomagnetofon; sprawiało wrażenie znacz­nie starszego.Na jego skórzanym futerale przylepione były dwa znaczki, żółty z uśmiechniętą buźką i pacyfka.Muzyka wydoby­wała się z niego przez mały zewnętrzny głośnik.Dźwięk był słaby, płaski, lecz przecież w jakiś sposób wspaniały, znakomita perkusja, genialna gitara rytmiczna, w jakiś sposób doskonale pasujący do rocka głos.“Czułem się.fatalnie.spytałem doktora, co mi jest.”- Bri? - spytał David, łapiąc się platformy i wciągając do Strażnicy.- Bri, to ty?Mężczyzna odwrócił się.Był szczupły, spod baseballowej cza­peczki Jankesów wystawały ciemne włosy.Miał na sobie dżinsy i zwykły szary podkoszulek, na nosie zaś wielkie, lustrzane oku­lary przeciwsłoneczne; David widział w nich odbicie własnej twarzy.Była to pierwsza osoba, którą tu spotkał - czymkolwiek to było - i której nie znał.- Briana z nami nie ma - powiedział mężczyzna.- Więc kim pan jest?Jeśli ten człowiek zacznie gnić i krwawić jak Entragian - pomyślał David - migiem opuszczam strażnicę i do diabła z mu­mią, która prawdopodobnie czai się już na mnie gdzieś w lesie.- To nasze miejsce.Moje i Briana.- Brian nie jest w stanie dotrzymać nam towarzystwa - wy­jaśnił uprzejmie młody mężczyzna.- Bo widzisz, on żyje.- Nie rozumiem.Miał jednak wrażenie, że rozumie, i to aż za dobrze.- Co powiedziałeś Marinville'owi, kiedy próbował przemówić do kojotów?David nie od razu przypomniał sobie, co powiedział wtedy Marinville'owi, i nie było w tym nic dziwnego; to, co mu powie­dział, nie pochodziło bowiem od niego, lecz raczej przeszło przez niego.- Żeby nie mówił do nich w języku umarłych.Tylko że to nie były moje.Mężczyzna w okularach uciszył go gestem.- Marinville próbował porozumieć się z kojotami językiem podobnym do tego, w którym rozmawiamy teraz.Si em, tow en can de lach.Zrozumiałeś?- Tak.“Rozmawiamy w języku nieuformowanych”.W języku zmarłych.- David zadrżał.- Więc ja też nie żyję, prawda? Ja też nie żyję?- Nie.Zły ruch, tracisz rundę.- Mężczyzna głośniej puścił radio.“Powiedziałem doktorze.panie doktorze.” Uśmiechnął się.- The Rascals.Z Felixem Cavaliere'em.Fajne, co?- Jasne - odparł szczerze David.Miał wrażenie, że tej piosenki mógłby słuchać cały dzień.Sprawiła, że pomyślał o plaży i ładnych dziewczynach w kos­tiumach bikini.Facet w czapeczce Jankesów słuchał radia jeszcze przez chwilę, a potem wyłączył je.Kiedy przekręcał potencjometr, David do­strzegł szramę na przegubie jego prawej ręki, jakby w którymś momencie swej kariery próbował on popełnić samobójstwo.A mo­że nie tylko próbował? W końcu było to miejsce zmarłych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl