, John Toland Bogowie wojny t.1 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było to tak zdumiewające, że zapadła grobowa cisza.Po czym Wilkins wybuchł wysokim, zaraźliwym śmiechem.Śmiali się wszyscy i zaczęli domagać się bisu.Bliss wykonał pełen godności ukłon.- Tylko jeszcze jeden raz! - zapowiedział.Rumor ucichł, zaczęły się niecierpliwe posykiwania.Kolejna zapałka i głośniejsze pierdnięcie, i jeszcze dłuższy błękitny płomień.Wybuchł taki śmiech, fee w ścianę baraku załomotał strażnik, wrzeszcząc: - Cisza tam! Co się dzieje?Ktoś próbował wyjaśnić łamaną japońszczyzną.Strażnik nie zrozumiał i było oczywiste, że jest zły.Wtedy odezwał się po japońsku Will: - Szanowny strażniku, człowiek podpalił zapałką swój wiatr.Zapadła krótka cisza.- Dlaczego? - spytał oszołomiony strażnik.- Długi błękitny płomień - powiedział Will - to widok dość niezwykły.- Zwariowani Amerykanie! - skwitował strażnik, pukając się w czoło.Kilka dni później strażnicy obchodzili baraki poszukując jeńców posiadających koszule w znośnym stanie.Wśród wybrańców znaleźli się Will i Bliss.Załadowano kilkuset na ciężarówki i wywieziono na teren pusty i pagórkowaty.Tu rozdano im nowe spodnie, stalowe hełmy i karabiny.Po czym poprowadzono kolumnami na pole, gdzie na bambusowym podwyższeniu stał japoński cywil.Zaczął krzyczeć przez megafon, dobrą angielszczyzną:- Kręcimy film.Jesteście amerykańskimi żołnierzami i za chwilę przypuścicie atak z tego zagajnika.Będzie trochę wybuchów, ale niegroźnych.- Strażnicy rozrzucali kawałki kokosów tak, jakby jeńcy mieli grać psy, a potem rozstawiali Amerykanów w zagaj­niku.Jeńcy z uznaniem ważyli w dłoniach japońskie karabiny.Japoński reżyser zaczął krzyczeć przez megafon, najpierw po japońsku, potem po angielsku:- Uwaga! Proszę o uwagę! Proszę łaskawie nie naciskać spustów!- Zaskoczył jeńców.- Zaszła pewna pomyłka - ciągnął reżyser - strażnicy oddali własne karabiny, są załadowane, przepraszam.- Sytuacja była cudaczna.Nie uzbrojona i mniej liczna straż w obliczu kilkuset uzbrojonych jeńców.Pierwszy ruszył porucznik Bliss.Podszedł do strażnika i oddał mu swoją broń.Japończyk skłonił się dziękując, a Bliss mu się odkłonił tak samo.Will oddał swoją broń i też odebrał po­dziękowanie.Potem uczynili to wszyscy.Przejął megafon stojący obok reżysera amerykański major.- Zbierzcie się teraz, panowie, u stóp tamtego wzgórza.- Wska­zał punkt odległy o pięćdziesiąt jardów, gdzie stał z dwiema białymi flagami inny amerykański oficer.Gdy doszli do niego, wyjaśnił, że dwaj ludzie mają nieść białe flagi i iść na kamerzystę.- Wszyscy ruszą za nimi i będą iść do chwili, gdy reżyser każe nam stanąć.Potem będziemy mijać operatora do końca sceny.Reżyser wystąpił naprzód i krzyknął: - Uwaga, kamera start!- Kolej na nas - powiedział oficer amerykański.- Naprzód.Wystawił obie białe flagi, ale nikt nie chciał ich brać.Rozległy się głośne japońskie wrzaski.Oficer amerykański nalegał:- Weźcie te flagi, na litość boską! Albo będzie z nami krucho.- Szlag by to trafił - powiedział Bliss.- Poddawałem się raz.Mogę to zrobić znowu.Wziął jedną flagę.Will odebrał drugą i jeńcy zaczęli wspinać się na wzgórze.Podchodząc do szczytu, Will ujrzał płonące ciężarówki i bomby wybuchające kłębami dymu.Ludzie opływali jednak kamerę tak nonszalancko, jakby szli główną ulicą własnego miasta.Gawędzili, a wielu żuło kokosy.Asystent reżysera, stojący na wierzchołku pagórka, pisnął: - Nie gadaaaaa! Nie żujeeee! - Odesłano jeńców pod wzgórze.Tym razem większość z nich omijała kamerę w ponurym milczeniu.Jeden wszakże nie wytrzymał, wsadził kciuk w uszy, pomachał palcami i zrobił zeza.Byłby się młody wojak wywrócił, gdyby go nie podtrzymali dwaj inni i nie odciągnęli na bok.Tego wieczoru Will nie mógł zasnąć.Czuł, że płonie i tonie we własnym pocie.Dostał mdłości, pośpiesznie zszedł na ziemię, ale nie zdzierżył, zanim zdołał wybiec.Gdy ukląkł, by zebrać kał, Bliss postawił go na nogi.- My to zrobimy - powiedział, i pomógł mu wyjść z baraku.Powietrze, mimo obozowego smrodu, było przyje­mne.- Masz chyba malarię - powiedział Bliss.Pomógł Willowi wdrapać się z powrotem na pryczę.Zmył mu twarz mokrą szmatą.Will zaczął szczękać zębami.Trząsł się z zimna.Bliss i Wilkins narzucił nań swoje koce.Wkrótce zaczął się znowu pocić i koce stały się nieznośne.Następnego ranka Wilkins i Bliss zanieśli Willa do szpitala.- Malaria - orzekł badający lekarz.- Gdybyśmy mieli chininę, postawiłaby pana na nogi.Może dostaniemy trochę w przyszłym tygodniu.- Wskazał puste miejsce na podłodze.- Połóżcie go tam.Przyjaciele rozłożyli na gołej podłodze koc i delikatnie złożyli na nim Willa.- Jakoś zdobędziemy dla ciebie chininę - powiedział Bliss.- Nie poddawaj się.Will zdołał skinąć głową.Wiedział, że najlepszym lekarstwem jest własny duch, postanowił więc żyć.Pocił się trzy dni.Wymioto­wał tuzin razy dziennie i niemal na sucho.Wilkins dwa razy przyniósł mu kubek mleka kupionego za cztery papierosy.Mimo iż Will nie potrafił utrzymać w żołądku mieszaniny ryżu i mleka, zdawała się dodawać mu sił.Instynkt życia wyostrzało w nim powolne konanie sąsiada, kapitana piechoty, znanego z odwagi w boju [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl