, Jeschke Wolfgang Ostatni Dzien Stworzenia 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nic dziwnego, że nasi dostali od nich nauczkę.Czuję, że nie przyjdzie nam łatwo odebrać szejkom naftę.- Jeżeli nam się to nie uda, to najśmielsze i chyba najdroższe przedsięwzięcie w dziejach ludzkości okaże się uderzeniem w próżnię, a raczej w wodę - odparł Jerome.- Myślisz, że oni naprawdę wysadzili w powietrze Cieśninę Gibraltarską?- Biorąc pod uwagę ilość materiałów wybuchowych, jakimi dysponują, to nie można tego wykluczyć - wzruszył ramionami Jerome.- Ale tego koryta nie napełni się tak szybko, chyba że zrobią tam porządną dziurę.- A mnie wydawało się, że linia wybrzeża morskiego przebiega znacznie dalej na południe niż to wynika z map rekonstrukcyjnych.- Mnie bardziej martwi ewentualny brak możliwości powrotu w przyszłość.- A więc naprawdę uwierzyłeś, że nas nabrano? - zapytał Steve zgorszony.- To by oznaczało.- Urwał w połowie zdania, kiedy Jerome zahamował ostro, zatrzymując "kota" niemal w miejscu.Steve spojrzał bacznie, szukając wzrokiem nieoczekiwanej przeszkody i raptem dostrzegł najbardziej przerażającą twarz, na jaką kiedykolwiek patrzył.Na stalowej rurze o średnicy ok.5 cm, wbitej głęboko w ziemię, tkwiła odrąbana głowa.Była to głowa młodego mężczyzny, jego jakby do krzyku otwarte usta odsłaniały nieskazitelne uzębienie.Górną część głowy okrywała obcisła czapka lotnicza ze skóry, podobna do tych noszonych przez kosmonautów radzieckich.Z boku umieszczona była maska przeciwgazowa, której szlauch ucięto najwidoczniej podczas egzekucji wraz z resztą ciała.Jerome wyłączył silnik.Jak urzeczeni wpatrywali się w przerażające znalezisko.Śmierć nie mogła nastąpić dawno, biała skóra nie wykazywała żadnych śladów gnicia.Zastygła na rurze krew wyglądała jak rdza.Mimo mgły zjawiły się już pierwsze muchy.Steve rozejrzał się uważnie dokoła, nie zauważył jednak nigdzie resztek zwłok.Panująca wokół cisza wydała im się nagle groźna.Gdzieś w oddali rozległ się chichot, mogący być zarówno paplaniem małpy, jak również odgłosem jakiegoś dużego, nieznanego ptaka, lub też pełnym triumfu śmiechem bestii, która dokonała tego potwornego czynu.Kiedy Jerome zapuścił silnik, Steve odetchnął z ulgą.Przerażający znak drogowy pozostał za nimi, ale Steve przezornie ściskał mocniej broń każdorazowo, kiedy we mgle zarysował się cień przypominający człowieka ze skórzaną maską.Nikt jednak nie zastąpił im drogi, nikt nie wznosił katowskiego miecza; to tylko drzewa wyciągały ku nim swe ciemne konary.Drzew spotykali coraz więcej, a wkrótce ujrzeli rzekę.Jej brzegiem udali się w kierunku północnym.Szukając brodu, aby przejechać na drugą stronę, nie mogli posuwać się do przodu zbyt szybko.Zarośla były niemal nie do przebycia, stale też zagradzały im drogę zwalone drzewa.Kilkakrotnie musieli obchodzić przeszkody.Wreszcie znaleźli miejsce, gdzie płytka woda umożliwiła przejście na przeciwległy brzeg.Wtem Jerome ponownie wyłączył silnik; coś przedzierało się przez krzaki, zdążając do wodopoju.Było to stado mastodontów.Potężne, sześciometrowej wysokości zwierzęta z krótkimi, można by rzec niedorozwiniętymi kłami i krótką jak u tapira trąbą, mającą rozwinąć się w zwinny organ chwytny dopiero u mamuta i słonia, wyglądały na zmęczone i wynędzniałe, ciemna, kudłata sierść wypadała całymi kosmykami, a na gołej, szaro-srokatej skórze widoczne były ropiejące rany i świeże zadraśnięcia, z których tryskała jasnoczerwona krew.Typowe oznaki zaawansowanej choroby popromiennej.Jedno ze zwierząt miało skarłowaciałą trąbę kołyszącą się pomiędzy małymi kłami to w jedną stronę, to w drugą.Stary samiec został zraniony w łeb odłamkiem granatu albo pociskiem.Oślepiony cieknącą krwią, unosił trąbę w ich kierunku, węsząc nieufnie, trąbiąc przy tym przeraźliwie.Ryk przerodził się w ochrypłe łkanie.Boki potężnego samca dygotały z wyczerpania, przedstawiał sobą żałosny widok.Najwidoczniej znalazł się w miejscu wybuchu granatu atomowego, a to oznaczało rychłą śmierć.Samice, jakby przeczuwając nieszczęście, wzięty młode pomiędzy siebie i zaczęły spychać samca na bok.Przewodnik stada podszedł chwiejnym krokiem do rzeki, pośliznął się na błotnistym brzegu i runął na ziemię, po czym zanurzył trąbę w wodzie i opryskał się.Dopiero potem zaczął pić łapczywie.Woda zaróżowiła się od krwi.Kiedy mastodont zaspokoił pragnienie i objął wartę, reszta stada odważyła się podejść do wodopoju.- Coś potwornego! Co oni narobili! - wzdrygnął się Jerome.- Obawiam się, że to dopiero początek - zauważył z goryczą Steve.- Ludzie mają to do siebie, że przejmują dominację, gdziekolwiek się znajdą, nawet jeżeli odbywa się to kosztem otoczenia.Czekając, aż stado ugasi pragnienie i oddali się od brzegu, zjedli pozostałe kanapki i wypili resztki herbaty z termosów.Mastodonty ginęły we mgle, człapiąc po błocie, cierpliwie pomagały sobie wzajemnie, jeżeli któreś z nich przewracało się lub grzęzło w mule i parskało bojaźliwie, prosząc o pomoc.Na wszystkich zwierzętach widniało piętno śmierci popromiennej.Tym razem prowadzenie pojazdu objął Steve, a Jerome usiadł obok, trzymając na kolanach odbezpieczony pistolet maszynowy.Szczęśliwie przebyli rzekę.Dalej krajobraz przywodził na myśl sawannę, mniej było drzew, rzadziej występowały zarośla.Jechali niemal dokładnie w kierunku północno-wschodnim.Teren wznosił się stopniowo, nieśmiało i dyskretnie przebijało się niekiedy słońce."Kot" wjeżdżał pod górę i raptem, jak gdyby wynurzyli się z wody, ujrzeli morze mgły w dole.Na południu wznosiły się tępo zakończone stożki, które kiedyś, w odległej przyszłości, miały stać się wyspami La Galite, nieco dalej w tyle ciemniał skrawek wybrzeży Afryki, odbijając się od białych oparów mgły.Stamtąd zestali ostrzelani Jerome przytknął do oczu lornetkę i powiódł wzrokiem po zalesionym łańcuchu, pagórków, nie zauważył jednak nic podejrzanego, nigdzie też nie błysnął ogień, wystrzału.W dole z powłoki chmur wynurzały się tu i ówdzie pierzaste wierzchołki palm, niczym osobliwe, nienaturalnej wielkości wodorosty owiane dymem.Jerome wskazał na północ, gdzie rozciągał się poprzerzynany rozpadlinami płaskowyż, mający przekształcić się za kilka milionów lat w wyspę Sardynię.- Musimy tam się dostać - powiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl