,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z każdym podmuchem, oddalającym mnie od wioski, nabierałem prędkości.Łyżwy ślizgały się po lodzie, kometa świeciła jaskrawo.Znajdowałem się teraz pośrodku wielkiej, zamarzniętej tafli.Świszczący wiatr popychał mnie coraz szybciej; wraz ze mną mknęły do przodu ciemnoszare obłoki o jasnych brzegach.Lecąc po bezkresnej białej równinie czułem się wolny i samotny jak szpak, który wzbił się wysoko w niebo i daje się nieść podmuchom i strumieniom powietrza, nieświadomy pędu, urzeczony żywiołowym tańcem.Zdając się na moc wiatru, szerzej rozpostarłem żagiel.Dziwiło mnie, że miejscowa ludność uważa wiatr za wroga i zamyka przed nim okna z obawy, iż przywieje im dżumę, paraliż lub śmierć.Lecz chłopi twierdzili, że panem wiatrów jest Szatan, a one wykonują jego złowieszcze rozkazy.Lodowaty powiew pchał mnie ze stałą siłą przez wiele godzin.Śmigałem po lodzie, omijając nieliczne zamarznięte badyle.Powoli słońce zaczęło chylić się ku zachodowi; kiedy wreszcie się zatrzymałem, ramiona i nogi w kostkach miałem sztywne z zimna.Postanowiłem odpocząć i się ogrzać, ale kiedy zdjąłem kometę, okazało się, że zgasła.Nie żarzyła się ani iskierka.Ze strachu opadły mi ręce; nie wiedziałem, co począć.Nie mogłem wrócić do wioski: brakowało mi sił, aby przez taki kawał drogi zmagać się z wiatrem.Nie miałem pojęcia, czy gdzieś w okolicy są jakieś domostwa i czy zdołam je znaleźć przed zapadnięciem mroku, ani czy ich mieszkańcy zechcą udzielić mi schronienia.Pośród świszczącego wiatru usłyszałem dźwięk podobny do chichotu.Zadrżałem na myśl, że to Szatan wystawia mnie na próbę; czeka na chwilę, kiedy będę gotów przyjąć jego ofertę.Zacinający wiatr niósł wciąż nowe szepty, pomruki, jęki.Więc jednak Szatan się mną interesował: żeby nauczyć mnie nienawiści, najpierw zabrał mi rodziców, potem Martę, Olgę, przekazał mnie w ręce cieśli, pozbawił mowy, a Ewkę oddał staremu capowi.Teraz kazał mi wędrować przez lodowate pustkowie, ciskał w twarz śniegiem, wprawiał w zamęt myśli.Byłem w mocy Szatana, sam na szklistej tafli lodu, którą rozpostarł między odległymi wsiami.Czorty fikały koziołki nad moją głową i kierowały mną według swych zachcianek.Mimo bólu nóg udałem się w dalszą drogę.Czas płynął, lecz każdy krok był cierpieniem, więc co chwila musiałem odpoczywać.Siadając na lodzie, poruszałem przemarzniętymi kończynami, nacierałem policzki, nos i uszy śniegiem zeskrobanym z włosów i odzieży, masowałem zgrabiałe palce, usiłowałem przywrócić czucie zdrętwiałym stopom.Słońce opadło na horyzont; jego skośne promienie były równie zimne jak blask księżyca.Kiedy siedziałem, otaczający mnie świat przypominał wielki rondel pieczołowicie wypolerowany przez pracowitą gospodynię.Rozpostarłem nad głową płótno, aby chwytać w nie każdy podmuch, i mknąłem prosto ku zachodzącemu słońcu.Już prawie straciłem nadzieję, gdy nagle spostrzegłem rysujące się w oddali strzechy.Po chwili zobaczyłem wioskę jak na dłoni, ale równocześnie ujrzałem gromadę wyrostków jadących na łyżwach w moją stronę.Bez rozpalonej komety bałem się z nimi spotkać, więc ruszyłem na ukos, zamierzając dotrzeć na skraj osady.Było jednak za późno; już mnie zauważyli.Pędzili ławą w moją stronę.Zacząłem biec pod wiatr, ale brakowało mi tchu, a nogi miałem jak z waty.Usiadłem na lodzie, ściskając w ręce kometę.Chłopcy zbliżali się.Było ich co najmniej dziesięciu.Wymachując ramionami, podtrzymując się nawzajem, posuwali się szybko.Wiatr porywał ich głosy; nic nie słyszałem.W końcu rozdzielili się na dwie grupy i podjechali do mnie ostrożnie.Skuliłem się na lodzie, zakrywając twarz płótnem, w nadziei, że może dadzą mi spokój.Otoczyli mnie, spozierając podejrzliwie.Udawałem, że ich nie widzę.Trzech najsilniejszych przysunęło się bliżej.- Cygan - stwierdził któryś.- Cygański pędrak.Spróbowałem się podnieść; wtedy pozostali skoczyli do mnie i wykręcili mi ręce do tyłu.Powoli ogarniało ich coraz większe podniecenie.Bili mnie po twarzy i brzuchu.Krew zamarzła mi na wargach i skroni, zakrywając jedno oko.Najwyższy coś powiedział.Reszta przytaknęła z zapałem.Chwyciwszy mnie za nogi, zaczęli rozpinać mi spodnie.Domyśliłem się, co chcą zrobić.Raz byłem świadkiem, jak zgraja pastuchów załatwiła chłopaka z innej wioski, który nieopatrznie zapuścił się na ich terytorium.Wiedziałem, że tylko cud może mnie uratować.Pozwoliłem im zsunąć mi portki, udając, że jestem zbyt wyczerpany, aby się bronić.Liczyłem na to, że nie będą mi ściągać łyżew i sabotów, które miałem solidnie umocowane do stóp.Widząc, że leżę bezwładnie i się nie opieram, prześladowcy zwolnili nieco uścisk.Dwóch największych uklękło na lodzie i zaczęło mnie walić pokrytymi szronem rękawicami w odsłonięte podbrzusze.Napinając mięśnie, cofnąłem nogę i kopnąłem w głowę jednego z pochylonych nade mną wyrostków.Coś trzasnęło.W pierwszej chwili myślałem, że pękła łyżwa, ale kiedy wyszarpnąłem ją z oka prześladowcy, była cała.Drugi chłopak usiłował złapać mnie za nogi; wierzgając, przejechałem mu łyżwą po gardle.Obaj padli na ziemię, zalewając się krwią.Resztę wyrostków ogarnęła panika; większość z nich pognała w kierunku wioski.Powlekli ze sobą rannych, znacząc na czerwono lód.Jednakże czterech chłopaków pozostało na miejscu.Przygnietli mnie do tafli długą żerdzią używaną do łowienia ryb w przeręblach [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|