, Jerzy Kosinski Malowany ptak 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z każdym podmuchem, oddalającym mnie od wioski, nabierałem pręd­kości.Łyżwy ślizgały się po lodzie, kometa świeciła jaskrawo.Znajdowałem się teraz po­środku wielkiej, zamarzniętej tafli.Świszczący wiatr popychał mnie coraz szybciej; wraz ze mną mknęły do przodu ciemnoszare obłoki o jasnych brzegach.Lecąc po bezkresnej białej równinie czułem się wolny i samotny jak szpak, który wzbił się wysoko w niebo i daje się nieść podmuchom i strumieniom powietrza, nieświadomy pędu, urzeczony żywiołowym tańcem.Zdając się na moc wiatru, szerzej rozpostarłem żagiel.Dziwiło mnie, że miejscowa ludność uważa wiatr za wroga i zamyka przed nim okna z obawy, iż przywieje im dżumę, paraliż lub śmierć.Lecz chłopi twierdzili, że panem wiatrów jest Szatan, a one wykonują jego złowieszcze rozkazy.Lodowaty powiew pchał mnie ze stałą siłą przez wiele godzin.Śmigałem po lodzie, omijając nieliczne zamarznięte badyle.Powoli słońce za­częło chylić się ku zachodowi; kiedy wreszcie się zatrzymałem, ramiona i nogi w kostkach miałem sztywne z zimna.Postanowiłem odpocząć i się ogrzać, ale kiedy zdjąłem kometę, okazało się, że zgasła.Nie żarzyła się ani iskierka.Ze strachu opadły mi ręce; nie wiedziałem, co począć.Nie mogłem wrócić do wioski: brakowało mi sił, aby przez taki kawał drogi zmagać się z wiatrem.Nie miałem pojęcia, czy gdzieś w okolicy są jakieś domostwa i czy zdołam je znaleźć przed zapad­nięciem mroku, ani czy ich mieszkańcy zechcą udzielić mi schronienia.Pośród świszczącego wiatru usłyszałem dźwięk podobny do chichotu.Zadrżałem na myśl, że to Szatan wystawia mnie na próbę; czeka na chwilę, kiedy będę gotów przyjąć jego ofertę.Zacinający wiatr niósł wciąż nowe szepty, pomruki, jęki.Więc jednak Szatan się mną interesował: żeby nauczyć mnie nienawiści, naj­pierw zabrał mi rodziców, potem Martę, Olgę, przekazał mnie w ręce cieśli, pozbawił mowy, a Ewkę oddał staremu capowi.Teraz kazał mi wędrować przez lodowate pustkowie, ciskał w twarz śniegiem, wprawiał w zamęt myśli.Byłem w mocy Szatana, sam na szklistej tafli lodu, którą rozpostarł między odległymi wsiami.Czorty fikały koziołki nad moją głową i kierowały mną według swych zachcianek.Mimo bólu nóg udałem się w dalszą drogę.Czas płynął, lecz każdy krok był cierpieniem, więc co chwila musiałem odpoczywać.Siadając na lodzie, poruszałem przemarzniętymi kończy­nami, nacierałem policzki, nos i uszy śniegiem zeskrobanym z włosów i odzieży, masowałem zgrabiałe palce, usiłowałem przywrócić czucie zdrętwiałym stopom.Słońce opadło na horyzont; jego skośne pro­mienie były równie zimne jak blask księżyca.Kiedy siedziałem, otaczający mnie świat przypo­minał wielki rondel pieczołowicie wypolerowany przez pracowitą gospodynię.Rozpostarłem nad głową płótno, aby chwytać w nie każdy podmuch, i mknąłem prosto ku zachodzącemu słońcu.Już prawie straciłem na­dzieję, gdy nagle spostrzegłem rysujące się w od­dali strzechy.Po chwili zobaczyłem wioskę jak na dłoni, ale równocześnie ujrzałem gromadę wyrostków jadących na łyżwach w moją stronę.Bez rozpalonej komety bałem się z nimi spotkać, więc ruszyłem na ukos, zamierzając dotrzeć na skraj osady.Było jednak za późno; już mnie zauważyli.Pędzili ławą w moją stronę.Zacząłem biec pod wiatr, ale brakowało mi tchu, a nogi miałem jak z waty.Usiadłem na lodzie, ściskając w ręce kometę.Chłopcy zbliżali się.Było ich co najmniej dziesięciu.Wymachując ramionami, podtrzymu­jąc się nawzajem, posuwali się szybko.Wiatr porywał ich głosy; nic nie słyszałem.W końcu rozdzielili się na dwie grupy i pod­jechali do mnie ostrożnie.Skuliłem się na lodzie, zakrywając twarz płótnem, w nadziei, że może dadzą mi spokój.Otoczyli mnie, spozierając podejrzliwie.Uda­wałem, że ich nie widzę.Trzech najsilniejszych przysunęło się bliżej.- Cygan - stwierdził któryś.- Cygański pędrak.Spróbowałem się podnieść; wtedy pozostali skoczyli do mnie i wykręcili mi ręce do tyłu.Powoli ogarniało ich coraz większe podniecenie.Bili mnie po twarzy i brzuchu.Krew zamarzła mi na wargach i skroni, zakrywając jedno oko.Najwyższy coś powiedział.Reszta przytaknęła z zapałem.Chwyciwszy mnie za nogi, zaczęli rozpinać mi spodnie.Domyśliłem się, co chcą zrobić.Raz byłem świadkiem, jak zgraja pa­stuchów załatwiła chłopaka z innej wioski, który nieopatrznie zapuścił się na ich terytorium.Wie­działem, że tylko cud może mnie uratować.Pozwoliłem im zsunąć mi portki, udając, że jestem zbyt wyczerpany, aby się bronić.Li­czyłem na to, że nie będą mi ściągać łyżew i sabotów, które miałem solidnie umocowane do stóp.Widząc, że leżę bezwładnie i się nie opieram, prześladowcy zwolnili nieco uścisk.Dwóch największych uklękło na lodzie i zaczęło mnie walić pokrytymi szronem rękawicami w odsłonięte podbrzusze.Napinając mięśnie, cofnąłem nogę i kopnąłem w głowę jednego z pochylonych nade mną wyros­tków.Coś trzasnęło.W pierwszej chwili myś­lałem, że pękła łyżwa, ale kiedy wyszarpnąłem ją z oka prześladowcy, była cała.Drugi chłopak usiłował złapać mnie za nogi; wierzgając, przeje­chałem mu łyżwą po gardle.Obaj padli na ziemię, zalewając się krwią.Resztę wyrostków ogarnęła panika; większość z nich pognała w kie­runku wioski.Powlekli ze sobą rannych, znacząc na czerwono lód.Jednakże czterech chłopaków pozostało na miejscu.Przygnietli mnie do tafli długą żerdzią uży­waną do łowienia ryb w przeręblach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl