, Gordon R. Dickson Smok i Jerzy 2 Smoczy rycerz, t. 2 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo to było między nimi sporo wolnej ziemi i cała droga nią pachniała.Zpieszyli wzdłuż jej ciemnych głębi, płomienie pochodni pochylały się w tył, a cienierzucane przez nich drgały między belkami i na kamiennym podłożu.Zdawało się, że przeszli jużspory odcinek, i nawet Jim zaczął się zastanawiać, czy nie kierują się mimo wszystko prosto wjakąś pułapkę, kiedy w końcu doszli do masywnych drewnianych drzwi, które zamykałykorytarz.Drzwi zaparte były ciężką sztabą spoczywającą na dwóch metalowych podporach wkształcie litery  L.Sztaba nie wyglądała na trudną do uniesienia, ale Jim, kroczący wciąż naczele, zawahał się.Wokół nie było czerwonego koloru, ale on wciąż był czujny.Odwrócił się do stojącego za nim wilka.- Araghu - zapytał - czy czujesz coś, czego powinniśmy się wystrzegać, w tych drzwiachczy też poza nimi?Wilk przepchnął się do drzwi i obwąchał je starannie, węsząc zwłaszcza przy bocznych idolnych szczelinach.- Nie ma za nimi nic, tylko ziemia i rośliny - powiedział w końcu.- To dobrze - odetchnął Jim.- Wychodzimy.Chwycił za sztabę, żeby ją podnieść.Niebyła nadzwyczaj ciężka, ale dostatecznie długo spoczywała w zaczepach, żeby cokolwiek się tamzastać.Brian wysunął się naprzód, żeby mu pomóc, i razem wyjęli ją z uchwytów.W chwili gdyzostała usunięta, drzwi otworzyły się do środka pod własnym ciężarem.W górze pochyłego ziemnego wykopu zobaczyli ponad sobą wycinek nocnego niebausiany gwiazdami i obramowany zdzbłami traw lub też gałązkami krzaków.- Pójdę na górę i najpierw się rozejrzę - powiedział Jim.- Brianie, ty i reszta zostańcietutaj chronić Jego Wysokość.- W pewnych sprawach jesteś głupcem, Jamesie - rzucił Aragh.- Pozwól iść temu, ktowięcej wie o takim rozglądaniu się, niż ty się kiedykolwiek nauczysz. Wilk błyskawicznie przemknął koło nich, w górę ziemnego nasypu.Na jego szczyciezasłonił na chwilę gwiazdy, a potem zniknął.Czekali.- Czy sądzisz, że wpadł w jakieś kłopoty albo też zdecydował się zostawić nas na dobre? -z niepokojem szepnął Jimowi do ucha książę, gdy minęło kilka minut, a Aragh nie wracał.- Nie, Wasza Wysokość.Ani to, ani to - odszepnął Jim.- To, co powiedział, było słuszne.Jeżeli któryś z nas może tam wyjść bezpiecznie, rozejrzeć się i wrócić, to właśnie on.Nie wiem,co go zatrzymuje.Ale nie wątpię, że wróci.Musimy tylko poczekać.Niespokojnie czekali zatem dalej.W miarę upływu czasu ich zniecierpliwienie rosło,nawet Jima.A jeśli wilkowi przydarzył się jakiś wypadek? Nie śmiał głośno wypowiedzieć tejmyśli, bojąc się, że odbierze ducha pozostałym, ale pomyślał tak.A potem nagle ujrzeli Aragha schodzącego z powrotem do nich po skarpie wykopu, ainna postać przesłoniła gwiazdy, stając wyprostowana na górze.- Wszystko w porządku - warknął wilk.- Ktoś na nas nawet czekał.Zobaczycie go tam,na górze.- Kto taki? - spytał Jim, wytężając wzrok w ciemności, żeby zdobyć jaśniejsze pojęcie otym, kto czekał na górze nasypu.- Przyjaciel - odpowiedział Aragh.Jim nie mógł zobaczyć jego pyska w ciemnościach, ale z tonu głosu wywnioskował, żejest on rozwarty w śmiechu, w tym bezgłośnym uśmiechu, który charakterystyczny był dlawilczego rodzaju humoru.- Chodzcie - dodał wilk.Jim, z obnażonym na wszelki wypadek mieczem, jako pierwszy wspiął się po stromymzboczu.Tu okazało się, że miecz jest bezużyteczny, chyba że chciałby go wbijać w ziemię, żebypomóc sobie w drodze po pokrytym roślinnością zboczu, po którym musiał się wspiąć.Naszczycie przemówił do niego znajomy głos.- Jak dobrze was widzieć - dało się słyszeć.- Jesteście tu, tak jak mi powiedziano, żebędziecie.Głos należał do Bernarda.Jim wytarł miecz o jakieś liście i schował go z powrotem dopochwy.- Kto ci powiedział? - spytał.- I dlaczego czekasz na nas tutaj? Skąd wiedziałeś, że tędy właśnie wyjdziemy?- Na te wszystkie pytania uzyskasz odpowiedz w stosownej porze - odrzekł Bernard, gdyJim stanął z boku, żeby przepuścić innych na powierzchnię.- Jest ktoś, kto lepiej potrafiodpowiedzieć ci na nie niż ja.Moim zadaniem jest tylko zaprowadzić was do niego jak naj-szybciej.- Sir Raoul? - spytał Jim na chybił trafił.- Jest z tamtym drugim - poinformował Bernard.Jak przedtem stał plecami do poświatyksiężyca, tak że górną część jego ciała skrywały ciemności.- Ale nie odpowiem już na żadnepytanie.Jeśli już wszyscy jesteście tu przy mnie, to chodzcie za mną.Podążyli za nim.Byli w jednym z ogrodów posiadłości Malvinne'a.Bernardprzeprowadził ich przezeń niemal truchtem.Po prawej stronie widniała czarna ściana otacza-jących zamek lasów.Nagle Bernard skręcił i skierował się w stronę wylotu jednej ze ścieżek,które przecinały masywną ścianę konarów i pni drzew.Tą wijącą się ścieżką prowadził ich,wciąż truchtem, jeszcze może ze dwie mile po udeptanej ziemi.Garstka gwiazd prześwitywałaprzez poplątane gałęzie ponad ich głowami, aż nagle wysunęli się na otwarte zbocze wzgórza.- Tu możemy chwilę odpocząć - powiedział Bernard.Wciąż dbał o to, by żadne światło nie oświetlało bezpośrednio jego twarzy i górnej częścitułowia, oprócz słabego światła gwiazd, które w niczym nie mogło rozjaśnić ciemnościokrywających zniekształconą połowę jego sylwetki.Jak tylko odpoczęli, poprowadził ich dalej doliną między wzgórzami, bardzo podobną dotego zagłębienia, w którym założyli tymczasowe obozowisko, zanim weszli do lasu.Ale tadolinka wiła się.Nie płynęła nią woda jak w tamtym zagłębieniu, ale musiała tamtędy kiedyśprzepływać, bo pod stopami nie czuli ziemi ani traw, tylko skały [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl