, Jablonski Witold Dzieci Nocy (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kola nie widział dobrze.Chociaż był tylko szarakiem, jego także męczyło rozpalone, stojące właśnie w zenicie słońce.Gdy zbliżył się do sadzawki i zdjął szlafrok, trzy posągi nagle ożyły i ruszyły w jego kierunku zwinnym, kocim krokiem, tłumionym przez trawnik.Kola czekał, aż podejdą bliżej, sam teraz posągowo zastygły i pozornie bezradny.Był ciekaw, kim są i dlaczego chcą mu przeszkodzić w kąpieli.Wyczuwał niezawodnie, że nie mają najlepszych zamiarów.Ucieczka jednak nie miała sensu.Pobłądziłby na pewno w korytarzach zielonego labiryntu.Tamci byli coraz bliżej, teraz zaledwie o parę kroków.Detektyw nie mógł już nie zauważyć kozackich uniformów, zawadiacko założonych na bakier czap z długimi, kolorowymi, zwieszającymi się do ramion chwostami.I twarzy, których wygląd mógł wzbudzać poważne obawy.Wszyscy trzej trzymali w dłoniach gotowe do natychmiastowego ciosu, na szczęście dość krótkie żądła.Stanęli zaledwie o parę kroków od detektywa, mierząc go bardzo nieprzyjemnymi spojrzeniami.Przed sobą miał trzech zbirów, a za sobą sadzawkę.Nie wiedział, czym zasłużył sobie na takie położenie.Zadrżał po chwili, gdyż twarz stojącego pośrodku Kozaka wydała mu się dziwnie znajoma.Tylko kiedyś nie przecinała jej paskudna szrama, idąca prawym policzkiem przez nos, lewy oczodół i czoło.Trzeba przy tym przyznać, że tani chirurg najwyraźniej spartolił robotę, skoro sztuczne oko osobnika, chociaż z pewnością widział przez nie niezgorzej, różniło się nieco kolorem i połyskiem od prawego.- Poznajesz? - zacharczał środkowy zbir, wskazując bliznę.- Pamiętasz Odessę, psie?Azimow w błysku wspomnienia przywołał bójkę z kilkoma Kozakami swietlakami, która zdarzyła się kilka lat temu w pewnej portowej tawernie, w pobliżu słynnych odeskich schodów, uwiecznionych w paru arcydziełach.Wytłumaczył wówczas podobnym łobuzom, że nie należy poniżać głośno i czynnie innych ras ani narodów.Szczególnie czepiali się Żydów.Nie wiedzieć czemu, przecież ostatni Żydzi dawno wyjechali na Madagaskar.Jednemu ze zbirów, najbardziej tępemu i agresywnemu, pozostawił pamiątkę na twarzy.Nie powiedział o tym Sacharowowi, gdyż zupełnie o sprawie zapomniał.W końcu ten, kto bywa w portowych knajpach, zawsze może się narazić na epizod tego rodzaju.Jego przeciwnicy jednak nie zapomnieli.Spróbował targu o życie.- To teren konsulatu.Nie macie prawa.- Słusznie prawisz - zasyczał prowodyr.- Ale pan Sacharow nie powiedział ci, że dzisiaj park jest dla wszystkich.Dzień zwiedzania! Tak my tu przyszli z wizytą.- Hej, batku atamane - wtrącił się stojący z prawej strony, wyrzucając spod obwisłych wąsów warkliwe słowa w miejscowym języku - ne budem wże dotho howoryty! Rizat proklatoho!- Na pohybel jomu! - zawtórował drugi, z gębą tak kostropatą, jakby nigdy nie używał balsamu z Gileadu.- Na pohybel! - wrzasnęli wszyscy trzej i ruszyli do przodu.Wysupłany błyskawicznie z kieszonki szlafroka cierń pofrunął w powietrzu i trafił zamierzającego się do ciosu wąsacza.Ten kwiknął od paraliżującego ciało bólu, chwycił się za szyję, wyrwał kolec, bluzgając strugą szybko zieleniejącej, zatrutej posoki, ale zaraz zesztywniał i zwalił się ciężko wprost do basenu.Kostropaty szamotał się w narzuconym na głowę szlafroku.Nadział się bokiem na żądło swego atamana.Odskoczył z jękiem, a potem padł na wznak, kopiąc trawnik.Wokół niego rozlała się spora kałuża pociemniałej krwi.Rozwścieczony człek z blizną zaklął szpetnie.Chwyciwszy piżamę na piersi Azimowa, zamierzał przydusić go do ziemi, aby zgodnie z zapowiedzią zarizat.Unosił zabójcze żądło, gdy stary, przepocony materiał trzasnął mu w dłoni.Nim Kozak zdążył przyjrzeć się ze zdumieniem strzępowi materiału, który został mu w rękach, detektyw był już za nim.Chwycił zbira za osełedec na łysej czaszce i przygniótł jego twarz do krawędzi basenu.Uderzył nią o marmurową płytę raz i drugi.Niemiły chrzęst łamanego nosa, chrupnięcie pękającej szczęki.Ataman chwilę jęczał, plując do basenu zębami, potem drgnął silnie i znieruchomiał.Krystaliczna wcześniej woda w sadzawce stała się tymczasem zupełnie mętna.Wszystko trwało kilkanaście sekund.Kiedy detektyw wstał z zafarbowanej posoką trawy i otrzepał się, uświadomił sobie z całkowitą jasnością, że bez pomocy Sacharowa nie zdoła się wyplątać ze sprawy zamordowania na terenie konsulatu wolnych kozaków.Tym bardziej, że sam nie poniósł żadnego szwanku.Zdjął zakrwawione spodnie i nagi wrócił do pałacu.Szedł długą amfiladą sal, coraz ciemniejszych i zimniejszych.Ciemność i chłód sprawiały mu osobliwą ulgę.Sacharow miał rację.I on, Nikołaj Iwanowicz Azimow, skrywał w sobie potwora.A teraz zrodził się do nowego życia.Był nagi, mokry i okrwawiony.- Jestem gotów - powiedział, gdy tylko w mroku gabinetu wypatrzył ogniste ślepia.Rockefeller Sacharow zbliżył się doń bezszelestnie, objął mocnym uściskiem i starodawnym obyczajem ucałował w oba policzki.Zimny to był pocałunek.- Witaj, bracie - powiedział milioner szeptem, który zahuczał w stężałej nagle ciszy jak grom.O, kocham Was wszystkich i żal mi Was, i pogardzam Wami, że żyć musicie, że jesteście tylko nawozem, co użyźnia nową przyszłość, że jesteście środkiem i organem wiecznej chuci, a okłamujecie się obowiązkiem i miłością dla ludzkości.Stanisław Przybyszewski „Requiem Aeternam”3.SłonecznikiPrzebudzenia i zaśnięcia Koli Azimowa w ostatnich miesiącach, tygodniach, dniach były coraz dziwniejsze.Dopiero co, zdawałoby się, pił z Sacharowem strzemiennego wódką z Odessy.To, co działo się wcześniej, pamiętał jedynie jako ciąg oderwanych obrazów.Nocne salony krymskiego konsulatu i tajne laboratoria w podziemiach.Kolejne etapy niesamowitego eksperymentu, złowrogiej nauki i poczwarnej transformacji.Potem przyjemności stołu i barwne światy holograficznej złudy.Dreszcze lęku na zmianę z gorączkowymi drgawkami zmysłów.Oczy przekupionych przez Rockefellera uczonych, wpatrzone w obiekt doświadczenia z chłodnym zainteresowaniem i umiarkowaną odrazą.Oczy sprowadzanych z Jałty diewczonek, rozszerzone rozkoszą i przerażeniem.Czy wracały potem żywe do swoich salonów masażu i agencji towarzyskich, Azimow wolał nie wiedzieć.Sacharow zapewniał, że sowicie ich milczenie opłacano.Większość wszczepień i operacji najczęściej odbywała się oczywiście pod głęboką narkozą.Po przebudzeniu bał się spoglądać w lustro.W końcu jednak przemagał się, czynił to.I musiał za każdym razem przyznać, po otrząśnięciu się z początkowego szoku, że postępujące efekty eksperymentu był całkiem interesujące.Takie były niedawne miesiące, tygodnie, dni.A także noce [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl