, Harry Harrison Planeta Smierci 4 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jason zauważył, że jest ich znacznie mniej, niż znajdowało się w posiadaniu największego plemienia na Felicity, jednakże ich kształty i wielkość dokładnie odpowiadały tym, jakie pamiętał z tego globu.Wypłynęła z pamięci nawet nazwa - kamach.Moropy zatrzymały się dokładnie w środku obozu, wojownicy postawili na nogi jeńców i przywiązali do słupów oddalonych o jakieś trzy metry od siebie.Ani jedna żywa dusza nie wyszła na ich spotkanie, nikt nie przejawiał zainteresowania nowo przybyłymi.Być może rozlokowało się tu nie całe plemię, a tylko ariergarda, dlatego w kamachach nie było kobiet i dzieci, a wojownicy nie wychodzili bez rozkazu z namiotów Albo odsypiali kolejny wypad.Takie tłumaczenie było dość prawdopodobne, ale nie uspokajało.Sprzeczności i absurdy mnożyły się z każdą chwilą.Meta wciąż była nieprzytomna, choć Jason nie zauważył poważnych obrażeń na jej ciele.A surowi wojownicy, zakończywszy krępowanie jeńców, zostawili ich bez nadzoru.Uwolnienie się ze sznurów, gdy nikt tego nie widzi, nie jest zadaniem przesadnie trudnym.Jason niewątpliwie poradziłby sobie, ale nie był pewien, czy ucieczka w tej chwili jest najlepszym rozwiązaniem.Właściwie nikt na razie nie groził im śmiercią.Mogli zostać zabici od razu, na miejscu potyczki, ale najwyraźniej zamierzano złożyć im jakąś propozycję.Dlatego należało poczekać.Jason usiłował sobie przypomnieć, o czym rozmawiali prowadzący ich tutaj wojownicy.Nagle uświadomił sobie, że te nic nie znaczące zdania i fragmenty zdań wypowiadane były po duńsku, i oblał się zimnym potem.Potem przyjrzał się słupom, zachlapanym czymś białym, i zimny pot oblał go powtórnie: wcale nie były niczym pochlapane.To brzozy.Niedbale ociosane słupy z prawdziwej brzozy Takie właśnie drzewa rosły w wielkiej obfitości na prowincjonalnej planecie o dziwnej nazwie Porgorstorsaand, na której upłynęło jego dzieciństwo.Jason dobrze pamiętał całe lasy tych śnieżnobiałych drzew, których pnie, zwieńczone wysokimi, szeleszczącymi koronami, promieniowały światłem.Ani na Felicity, ani na Pyrrusie nie było nigdy takich drzew.W końcu uznał, że wychwytywanie i odnotowywanie absurdów stało się mało konstruktywne.Łatwiej było skwitować sytuację jednym słowem - majaczenie.To znaczy, że wszystko, co ich otacza, nie ma najmniejszego związku z rzeczywistością, i jedyne, co im pozostało, to się obudzić.Zza najbliższego kamacha wyłoniła się prawdziwa delegacja, składająca się z pieszych wojowników na czele z samym Temuchinem.Jason zbyt długo kontaktował się z tym człowiekiem, żeby go teraz nie rozpoznać.Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce.A jednocześnie ostatni raz widział go leżącego na stopniach własnego pałacu w Eolosair, sinego i ze złamanym karkiem.Wskrzeszać ludzi na razie nikt w Galaktyce nie potrafił.Nie było sensu zajmować się teraz dyplomatycznymi podchodami, więc Jason od razu wykrzyknął:- Skąd się tu wziąłeś? Przecież zabił cię Kerk, wódz Pyrrusan.Umarłeś dawno temu.Nie żyjesz!Jason krzyczał w znanej Temuchinowi interlingwie, jednakże na obliczu wielkiego zdobywcy odmalowało się olbrzymie zdumienie.- O czym mówi ten cudzoziemiec? - zainteresował się wódz, zwracając do swych poddanych.- Dlaczego ten niegodny człowiek pozwala sobie na takie słowa wobec mnie?Słudzy gorliwe rzucili się do Jasona, aby go ukarać, zapewne za pomocą ciężkich korbaczy trzymanych w pogotowiu, ale Temuchin powstrzymał ich.- Kim jesteś, cudzoziemcze? Skąd masz tę broń i skąd wiesz, jak się nią posługiwać?Przywódca koczowników trzymał w ręku oba zdobyczne pistolety i najwidoczniej nie rozpoznawał swoich starych znajomych.Przypominał kiepskiego aktora, który postanowił odegrać historyczną scenę zapoznawania się Jasona dinAlta z Temuchinem, ale nie nauczył się roli i plótł bzdury.Jason zdecydował się na jeszcze jedną próbę dotarcia do świadomości prawdziwego Temuchina:- Nie pamiętasz mnie? Jestem twoim starym wrogiem, a potem byłem przyjacielem i ponownie wrogiem.To ja, Jason dinAlt, przybysz z nieba.Naprawdę nie przypominasz mnie sobie?- Ośmielasz się, bezczelny robaku, zadawać mi pytania? taka była gwałtowna odpowiedź Temuchina.Poznał mnie czy nie? Przykra sprawa.- W tym świecie ja jestem panem, a ty moim jeńcem.I to ty będziesz odpowiadał na pytania.- Oczywiście, o wielki Temuchinie!Jason postanowił zmienić ton, uśpić czujność wodza, ale natychmiast zadał inne pytanie, w nieco zawoalowanej postaci:- Chciałbym tylko na początek zrozumieć, jak trafiłeś na tę planetę, wielki Temuchinie, wodzu wszystkich plemion.Przywódca koczowników nie złapał się na ten haczyk.Słowa Jasona, mimo twierdzącej intonacji, doprowadziły go do szału.- Temuchin naprawdę nie przywykł do odpowiadania na pytania tych, których uważał za słabszych od ciebie, a za takich uważał wszystkich.- Nikczemniku! - ryknął.- Nic nie zrozumiałeś! Nadal masz o sobie zbyt wielkie mniemanie.- Odwrócił się do wojowników i zarządził: - Do ciemnicy z nim! - Potem pomyślał i dodał: Oboje do ciemnicyTa sekunda namysłu wiele powiedziała Jasonowi.Ciemnica? Coś nowego w cywilizacji konnych barbarzyńców Lochy pasowały do brzozowych pali i duńskiego i najpewniej były tym właśnie brakującym ogniwem, na które tak uparcie polował Jason.Najbardziej na świecie pragnął teraz trafić do ciemnicy, szczególnie z Metą.Dlatego, nie pozwalając jej na jakikolwiek ruch czy choćby jedno słowo, zaczął się wydzierać piskliwym i wystraszonym głosem:- Tylko nie do ciemnicy! Nieeee! Tylko nie do ciemnicy! Wybacz mi, wielki Temuchinie! Nie do ciemnicy! Za co taka kara?! Jestem gotów na wszystko! Tylko nie tooo!Jason wrzeszczał do chwili, kiedy Temuchin ze złośliwym i pogardliwym uśmieszkiem na ustach powtórzył polecenie krótkim i wyrazistym gestem.Po czym odwrócił się i odszedł, rzuciwszy przez ramię:- Niech zjedzą ich szczury!Jakie szczury miał na myśli, nie było jasne, zresztą gatunek żyjący na Felicity nie różnił się kanibalistycznymi skłonnościami od innych.Ale Jason nie bał się żadnych szczurów, tutejszych też nie.Najważniejsze, że na razie przechytrzył Temuchina.Wódz wszystkich plemion był rzeczywiście mądry, ale w zastawioną przez Jasona pułapkę wpadł jak naiwne dziecko.Odwiązano ich i poprowadzono między kamachami na drugi koniec obozowiska, gdzie w wydeptanej przez ludzi i moropy ziemi umieszczono nie wiadomo po co wielką drewnianą pokrywę.Strzegło ją dwóch osobników.Drewno uważane było przez koczowników za skarb, ale nie aż taki, by wystawiać wartę przy paru złączonych ze sobą deskach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl