, Gray Martin Wszystkim, ktorych kochalem 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obserwowałem bacz­nie, widziałem, jak rodziny schodzą na ulicę, ustawiają się w szeregi i ruszają na Umschlagplatz.Od czasu do czasu na dach włazili Ukraińcy, ciskali granaty, oddawali serie strza­łów.Przetrwaliśmy do połowy września 1942.Siedziałem wciśnięty między dwa kominy, pod których osłoną słuchałem krzyków i obserwowałem dachy aż do Nale­wek.Ukraińcy nie grasowali jeszcze w tym sektorze i, spo­dziewając się, że nadejdą stamtąd, zamelinowałem się na przeciwległym narożniku, niemal za rogiem Miłej i Zamenhofa, gdzie byli już dawniej.Przez parę minut nie patrzyłem na ulicę.Potem spuściłem wzrok i zobaczyłem ich: Rywka stała wyprostowana między moimi braćmi, trzymając ich za ręce, za nią moja matka, przyciskając do piersi trochę odzieży.Byli w środku kolumny.Gdy znów otworzyłem oczy, leżałem zlany potem między dwoma kominami.Stali tam wciąż jeszcze nie­ruchomo, pojmani.Stolarz czy Paweł, czy po prostu przypa­dek? Po co dociekać, skoro nas zgarnęli? Miałem przy sobie noże, linę i krótką piłę.Zszedłem powoli.Chciałem odzyskać równowagę.Spokojnie, Marcinie, spokojnie, Mietek!Ulica była pełna kurzu i słońca; Ukraińcy ryczeli, strzelali w powietrze, w kierunku dachów, potem kilka razy na wyso­kości człowieka; kolumna drgnęła i zakołysała się.Pozwolili mi przejść, jakby mnie w ogóle nie widzieli.Kimże dla nich byłem? Jedną z tych 400 000 ofiar, które poddawały się bez oporu, rzadko kiedy ryzykując ucieczkę.Podszedłem z pod­niesioną głową; nie wiedzieli, kim jestem, dlaczego się zbli­żam, ja, którego dłonie przypalano ogniem i kwasem, który potrafiłem milczeć, przemycać na ich oczach worki zboża, przekupując oprawców tak, jak opłaca się lokajów.Jakiś Ukrainiec wepchnął mnie do kolumny.Zabiłem two­jego kamrata, ty kacie; tymi oto rękami zabiłem też twojego władcę, esesmana.- Nie płacz, mamo!Stanąłem obok niej.Odebrałem jej powoli części odzieży, które przyciskała do piersi jak najdroższy skarb, i zrobiłem z nich niewielkie zawiniątko.Pogłaskałem główki braci.- Jestem z tobą, Rywka!Była spokojna, jakby dotarła wreszcie do kresu drogi.Po­pchnąłem ich w środek tłumu, stojący z brzegu otrzymywali najwięcej uderzeń.Ruszyliśmy ulicą Zamenhofa.Zegnaj, Miła, żegnaj, Zamenhofa.Stąpaliśmy po podartej odzieży, po roz­rzuconych książkach, omijaliśmy połamane meble; deptali­śmy po wszystkim, co stanowiło kiedyś życie dziesiątków ty­sięcy naszych bliźnich, na co ciężko pracowali.Tratowaliśmy własne życie.Piekące słońce, wyjątkowo upalne jak na wrzesień, prażyło nam plecy.Szedłem tuż za moją rodziną, uważająć, by nie dali się wypchnąć na brzeg kolumny.Wkrótce znaleźliśmy się na Dzikiej i zobaczyłem Umschlagplatz i szpital.Znałem na tym placu każdy kamień, każdego z oprawców.- Uciekniesz, Rywka!Miała szansę.Posiadałem dość pieniędzy, żeby kupić jej wolność.Ale moi dwaj bracia nie zdołają wymknąć się z Umschlagplatzu, zatem matka i ja wyjedziemy z nimi.- Musisz uciec, Rywka!Szeptałem w jej jasne, opadające aż na ramiona włosy.- Mogę cię uratować.A potem się spotkamy.Mówiłem błagalnie, przejmująco, ale ona nie odwróciła na­wet głowy.- Uciekaj, Rywka! Teraz, nie zwlekaj!Już słychać było szczekanie esesmanów, skrzypienie drzwi wagonów, krzyki przerażenia, strzały.- Korzystaj z okazji! - zaklinałem ją -Prędko! Nie wiem, co się potem stanie!Widziałem już wagony i żydowskich policjantów, którzy spędzali w uformowane przed pociągiem szeregi wszystkich próbujących się wymknąć.Jak zawsze, obecny był również mały esesman z pejczem w ręku.- Rywka!Nie odpowiedziała, nie odwróciła głowy, ale na chwilę pu­ściła dłoń jednego z moich braci, wyciągnęła do mnie rękę, a znalazłszy moją, uścisnęła ją mocno.Nie skierowali nas nawet do szpitala.Kontyngent „głów" był potrzebny od zaraz, ich zadanie dobiegało końca.Spieszyli się, nie było już „na prawo!" i „na lewo!", ładowali wszystkich do pociągu.Udało mi się wepchnąć swoich do niezupełnie jeszcze pełnego wagonu; byliśmy więc wszyscy razem, lecz gdy zamknęli drzwi, znaleźliśmy się w samym środku, otoczeni ze wszystkich stron, i moje wysiłki, by zbliżyć się do ściany, były bezowocne.Matka, Rywka i ja stanowiliśmy wyspę, w środku której stali moi bracia.Czekaliśmy, oddychając z brudem; trzeba było starać się nie słyszeć lamentów, krzyków, wołania o pomoc.Wreszcie wagon drgnął i natychmiast zacząłem mówić, przekonywać moich sąsiadów o możliwości ucieczki, chwilami podnosiłem głos aż do krzyku, ale nie byłem sam, tkwiłem unieruchomiony w środku zatłoczonego wagonu, zdecydowa­ny, że nie porzucę swoich braci, matki i Rywki.Milkłem, znów mówiłem, wyjaśniałem cierpliwie, aż przybliżyłem się o kilka centymetrów do okienka.Ale moi bracia nie mogli posuwać się za mną bez narażenia się na stratowanie.Umilkłem więc i objąłem ramionami matkę i Rywkę, chłopcy stali między na­mi, czepiając się naszych nóg.Matka płakała po cichu, a jej łzy spływały mi na dłonie.Od czasu do czasu w wagonie wy­buchała przeraźliwa wrzawa, a zbita ciżba falowała gwałtow­nie.Wtedy naprężałem się mocno, aby chronić swoich.Nasz pociąg jechał do Treblinki.Tu musiałbym dysponować innym głosemNasz wagon jechał do Treblinki, a podróż trwała całą noc.Nie słychać było zgrzytu osi ani sapania lokomotywy, ani rytmicznego, głuchego stukotu kół na stalowych szynach; po­ciąg nie darzył nas żadnym z monotonnych, znajomych od­głosów pracującej maszyny; ten pociąg był krzykiem.W wago­nie było prawie sto pięćdziesiąt osób, stłoczonych ciasno, spoconych ze strachu w upale nie kończącego się polskiego lata.Jakiś człowiek obok mnie modlił się, a inny, stojący za nim, wymyślał mu i usiłował go uderzyć.Krzyki biły o ścianę wagonu, wzmagały się, wracały jak echo, czasem odzywał się płacz dziecka.Bracia tulili się do mnie, obejmowałem mocno matkę i Rywkę, chciałem, żeby cała moja siła i tkliwość spły­nęły mi w ramiona, żeby je odczuli moi najbliżsi, z którymi nie mogłem nawet rozmawiać, gdyż krzyki zagłuszały głos.Potem przyszło pragnienie; ludzie bili się, chcąc dotrzeć do okratowanego okienka, gotowi zabić, by zaczerpnąć haust świeżego powietrza.A potem zapachy, woń fizycznego strachu: smród moczu i ekskrementów.Następnie ludzie zaczęli padać, a kilku dostało obłędu.Gdy się rozwidniło, zobaczyłem, jak jedna z kobiet rozdrapy­wała sobie paznokciami twarz.Nagle pociąg stanął i krzyki umilkły.Usłyszeliśmy kroki, głosy, szczęk odczepianych i odjeżdżających wagonów.Czeka­liśmy.Słońce wzeszło i rozgrzewało drewniane ściany i blachę; znów jakieś hałasy, wstrząsy doczepianych wagonów, ruszamy powoli, potem odgłos spiesznych kroków, i pociąg staje [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl