, Gilstrap John Za kazda cene (SCAN dal 785) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Usta drgnęły, po czym za­częły się trząść wokół tej brzydkiej rurki z białą końcówką, która wciąż pozbawiała go głosu.Patrzył przez długą chwilę, a w tym spojrzeniu wy­czuwała strach i gniew.- Travis, kochanie, tak mi przykro.Tak mi.- głos uwiązł jej w gardle.Travis walczył, by się opanować, zaciskając mocno oczy i marszcząc czoło, ale ta walka była z góry przegrana.Łzy trysnęły spod powiek i popły­nęły strumieniami po bladej, naciągniętej skórze policzków.Ścisnął mocno rękę matki.Ciało zaczęło mu dygotać, a maska odwagi opadła nie wiadomo kiedy.Tłumione respiratorem łkanie było zaledwie szmerem w wyciszonej sali i wydawało się tym bardziej żałosne, że towarzyszyło mu rytmiczne buczenie maszynerii, której żadne dziecko nie powinno oglądać.Ponownie pocałowała go w rękę i oparła czoło o poręcz łóżka, ignoru­jąc ukłucia bólu.Jej dziecko bardzo potrzebowało swojej mamy.Postano­wiła pozostać przy nim, dopóki znów nie ujrzy jego uśmiechu.Dopiero koło ósmej senator Albricht niechętnie włączył telefon i po nie­całych dwóch minutach rozbrzmiał pierwszy sygnał.Zaczyna się.Przez chwilę zastanawiał się, czy odebrać.W końcu wziął głęboki oddech.- Halo?- Cześć, Clayton - odezwał się znajomy głos z drugiej strony linii.- Tu Harry Sinclair.Chyba właśnie nastąpił przełom w sprawie, o której rozma­wialiśmy parę dni temu.Serce senatora zabiło szybszym rytmem.Rozmawiał tylko o jednej spra­wie ze swoim starym przyjacielem i skoro teraz usłyszał, że nastąpił prze­łom, to musiało wydarzyć się coś niezmiernie ważnego.- Dzień dobry, Harry.Brzmi to interesująco.- Co dzisiaj robisz w porze lunchu?48Thorne nie bywał zbyt często w Waszyngtonie i teraz miał kłopoty ze znalezieniem adresu w Alei Connecticut.Musiał objeżdżać przecznicę kilkakrotnie, zanim wreszcie wrzucił migacz i skręcił w wąską uliczkę między dwoma budynkami.Ten po lewej reklamował się jako sklep z artykułami gospodarstwa domowego, a ten po prawej - który okazał się celem ich podróży - nie miał żadnego oznaczenia.- Jesteśmy na miejscu - oświadczył Thorne.Jake sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy, że się zatrzymali.Bez słowa oderwał wzrok od jakiegoś punktu na desce rozdzielczej i rozej­rzał się po otoczeniu.Pociągnął za klamkę, zamierzając wysiąść z wozu.- Ej! - zawołał Thorne.Jake znieruchomiał.- Co?- Odpręż się.Już prawie wygrałeś.Teraz możesz się uśmiechać.Jake patrzył na niego przez moment, zastanawiając się, czy odpowie­dzieć.Śmierć Wigginsa i usunięcie ciała wciąż zbyt mocno na nim ciążyły.Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, był uśmiech.- To był pasożyt.Zaraza.I zdusiliśmy ją w zarodku.Daj sobie z tym spokój.Jake pokiwał z rezygnacją głową i powoli wysiadł z samochodu.Wy­prostował się, jakby zamierzał odejść, po czym nachylił się nad okienkiem od strony kierowcy.- Jestem ci wdzięczny, Thorne - powiedział.- I podziękuj ode mnie Harry'emu, jak się z nim zobaczysz.Drągal podniósł z podłogi torby z pieniędzmi.- Trzymaj, o mały włos byś zapomniał.Jake machnął ręką.- Nie, zatrzymaj je.Tak czy siak, nie będą mi już potrzebne.- Odbiło ci? - odezwał się wzgardliwie Thorne.- Pan Sinclair nie po­trzebuje tych pieniędzy.- To powiedz, żeby je rozdał potrzebującym - mruknął Jake.- Ja też ich nie chcę.Thorne patrzył na niego przeciągle, po czym wzruszył ramionami.- Twoja sprawa.- Ponownie wzruszył ramionami i wrzucił bieg.- Jak zobaczysz się z Promyczkiem, powiedz, żeby do nas zadzwoniła, dobra?- No pewnie - odparł Jake, patrząc, jak wóz zjeżdża z krawężnika.Wszedł po schodkach i stanął przed drzwiami.Wziąwszy głęboki od­dech, zadzwonił.Instynktownie unikał obiektywu kamery, udając, że spraw­dza czystość swoich butów.Po paru sekundach drzwi zahuczały i Jake wszedł do środka.Po przekroczeniu progu znieruchomiał, czekając, aż oczy przyzwy­czają mu się do ciemności.Dopiero po kilkunastu sekundach zaczął po­woli zdawać sobie sprawę, w jak wspaniałym miejscu się znalazł; aroma­tyczna woń wyszukanych potraw rywalizowała z przepychem i elegancją wnętrza.Restauracja, w sposób typowy dla waszyngtońskich budowli ery federalnej, zdawała się rozciągać bez końca we wszystkich kierunkach.Szerokie schody w centralnej części hallu, nieco na prawo, łamały niena­ganną symetrię.Gdziekolwiek spojrzeć, widać było śnieżnobiałe płótna i olśniewające kryształy.Stał w wejściu, czekając, aż ktoś wyjdzie mu na powitanie.- Jest tu kto? - zawołał z cicha.Po chwili, krótszej niż mgnienie oka, zza schodów wyłonił się mężczy­zna w wytwornym smokingu.- Witam szanownego pana - odezwał się wesoło, zbliżając się spręży­stym krokiem.- Pan Donovan, jak mniemam.Jake odwzajemnił zdecydowany i energiczny uścisk dłoni.- A pan musi być Eddie Bartholomew.Eddie pokiwał głową.- Dużo o panu słyszałem, panie Donovan.- Proszę mówić mi Jake.- A ty możesz mi mówić Eddie.- Poprowadził gościa w kierunku recepcji, gdzie przystanęli.- Rozmawiałem z panem Sinclairem - po­wiedział - i całkowicie za ciebie zaręczył, lecz mimo to musisz zrozu­mieć, że przestrzegamy tu, w Smithville, pewnych zasad.- Wysunął zdo­bioną, drewnianą szufladę i położył ją na blacie.- Wyjmij broń i połóż ją tutaj.Jake poczuł złość.Thorne wyjaśnił mu w samochodzie, że Smithville stanowiło neutralny grunt - miejscowy odpowiednik Szwajcarii - ale ten facet, Eddie Bartholomew, wydał mu się mieszaniną sprzeczności.Niebez­pieczny, a z drugiej strony uprzejmy; pełen czaru, a mimo to bezwzględny.Jake znał jednak zasady gry, więc włożył glocka do szuflady.- Jeżeli masz jakąś amunicję, to też - dodał Eddie.- To oszczędza nam tej niewdzięcznej chwili, gdy używamy wykrywacza metalu.- To co, nie ufasz mi? - zapytał Jake w formie żartu, ale mężczyzna potraktował pytanie poważnie.- Nie, nie ufam - odpowiedział.- Rozumiesz, nie chodzi o osobiste urazy.Ja nikomu nie ufam.Nie mogę sobie na to pozwolić - uśmiechnął się.Jake nie wysilił się na odwzajemnienie uśmiechu.I tak nie dostrzegł nic zabawnego w słowach Eddiego.Posłusznie wyjął z kieszeni kurtki dwa do­datkowe magazynki i włożył je do szuflady.- To wszystko? Żadnych noży? Jakiejś broni przy kostkach? Jake pokręcił przecząco głową.- To wszystko.Eddie zrobił zdumioną minę.- Pan Sinclair zapewnił mnie, że tego popołudnia nie będzie tu mowy o przemocy.Jake poczuł nagłe rozbawienie, zdając sobie sprawę, że pod warstwami czaru i ogłady wnętrze Eddiego było istną kopalnią strachu.- Nie martw się - uspokoił go.- Moja misja polega wyłącznie na roz­mowie.- Spojrzał przez ramię.- Gdzie reszta twojego personelu?Właściciel restauracji wzruszył ramionami i odwrócił głowę.- Wzięli sobie kilka godzin wolnego.Biorąc pod uwagę listę gości na dzisiejszym spotkaniu, wydawało się to najbardziej wskazane.Pan Sinclair zapewnił mnie również, że skończysz przed porą obiadową.- Z tym nie powinno być większego problemu - odrzekł Donovan.Odpowiedź wyraźnie zadowoliła Eddiego, który wsunął szufladę namiejsce i poprowadził gościa ku schodom.- Proszę za mną - powiedział krótko.- Rozumiem, że potrzebujesz ra­czej intymnego miejsca.- Jak przez całe życie - mruknął pod nosem Jake.Tym razem prowadził Paul [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl