, Barker Clive Wielkie sekretne widowisko 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie był jedynym klientem w tym sklepie, który zlekceważył zakup praktycznych artykułów (płynów czyszczących, proszków do prania itd.) na rzecz żywności, nie wymagającej długiego czasu przygotowania.Mimo całego roztargnienia zauważył, że inni robili to samo co on: nie patrząc zapełniali byle czym wózki i koszyki, jakby Jakieś nowe, przyjemne czynności wyparły z ich życia obowiązek gotowania i jedzenia.Na twarzach kupujących (których kiedyś znał z imienia i nazwiska, a teraz ledwie rozpoznawał) widział ten sam skryty wyraz, który - jak wiedział - sam miał na twarzy przez całe swoje życie.Robili zakupy, udając, że ta sobota niczym nie różniła się od innych, a przecież wszystko się zmieniło.Każdy z nich miał Jakiś sekret, czy też prawie każdy.Ci, którzy go nie mieli - albo wyjeżdżali z miasta, jak Valerie, albo udawali, że nie zauważają niczego dziwnego, a to, na swój sposób, był także Jakiś sekret.Gdy podchodząc do kasy, dorzucił do swojego koszyka dwie garście batoników Hersheya, zobaczył twarz, której nie widział przez wiele długich lat - twarz Joyce McGuire.Przyszła pod rękę ze swoją córką, Jo-Beth.Jeśli widział je kiedyś razem, to musiało to być jeszcze nim Jo-Beth stała się dorosłą kobietą.Kiedy teraz stały obok siebie, ich podobieństwo zapierało dech w piersiach.Wpatrywał się w nie, nie umiejąc odpędzić wspomnienia tamtego dnia nad jeziorem i wspomnienia Joyce, gdy się rozbierała.Zastanawiał się, czy córka miała pod luźnym ubraniem takie samo ciało: małe, ciemne brodawki, długie, opalone uda?Nagle zdał sobie sprawę, że nie on jeden w tym sklepie przypatrywał się kobietom McGuire; właściwie wszyscy robili to samo.Nie mógł też wątpić, że do wszystkich tych głów zakradła się podobna myśl: że oto mieli przed sobą - żywą, realną - jedną z pierwszych zapowiedzi apokalipsy, która zakradła się do Grove.Osiemnaście lat temu Joyce McGuire została matką w okolicznościach, które wtedy wydawały się pospolitym skandalem.Teraz znów pojawiła się między ludźmi, właśnie gdy najbardziej absurdalne plotki na temat Zmowy Dziewic zdawały się potwierdzać.Rzeczywiście w Grove pojawiły się (czy też kryły się w jego czeluściach) Jakieś stwory, które podporządkowały swej woli inne, mniej ważne istoty.To pod ich wpływem w łonie Joyce McGuire rozwijały się dzieci z krwi i kości.Czy ten sam wpływ powołał do życia jego sny? One także wzięły swoją krew i ciało z umysłu.Obejrzał się znów na Joyce i zrozumiał coś, czego nigdy dotąd nie zauważył: że jego i tę kobietę (podglądacza i podglądaną) złączyła na zawsze bliska więź.To olśnienie trwało tylko chwilę, było zbyt nieuchwytne, by mogło trwać dłużej.Ale pod jego wpływem odstawił koszyk, przepchał się przez kolejkę, stojącą przed kasą, i poszedł prosto do Joyce McGuire.Widziała, jak nadchodzi, i przez jej twarz przemknął strach.Uśmiechnął się do niej.Próbowała się cofnąć, ale córka trzymała ją za rękę.- Wszystko w porządku, mamo - usłyszał głos Jo-Beth.- Tak.- powiedział, wyciągając rękę do Joyce.- Tak, wszystko w porządku.Naprawdę.Ja.tak się cieszę, że panią widzę.Ta szczerość i prostota zdawały się rozwiewać jej niepokój - wygładziła zmarszczone czoło.Nawet się uśmiechnęła.- William Witt - powiedziała, ujmując jego dłoń.- Pan mnie pewnie nie pamięta, ale.- Pamiętam panią.- Cieszę się.- Widzisz, mamo? - odezwała się Jo-Beth.- To nie takie straszne.- Nie widziałem pani na mieście od bardzo dawna - powiedział William.- Ja.trochę chorowałam.- A teraz?- Już mi chyba lepiej.- To dobra wiadomość.Gdy to mówił, z któregoś przejścia między stoiskami dobiegł odgłos płaczu.Jo-Beth słyszała go wyraźniej niż inni obecni; dziwne napięcie, które wytworzyło się między jej matką a panem Witt (widywała go prawie co rano od czasu, gdy podjęła pracę, ale nigdy w tak niedbałym stroju) całkowicie ich pochłonęło.Zdawało się, że wszystkie osoby z kolejki usilnie próbują niczego nie zauważać.Puściła ramię matki i ruszyła na zwiady, nasłuchując między stoiskami, aż wykryła źródło płaczu.Ruth Gilford, recepcjonistka z przychodni, gdzie leczyła się matka, (Jo-Beth znała ją) stała przed stosem pudełek z płatkami zbożowymi, trzymając w każdej dłoni po innym opakowaniu płatków, z twarzą zalaną łzami.Na wózku obok kobiety piętrzyła się góra podobnych pudełek, jakby idąc wzdłuż stoisk po prostu wrzucała je do wózka nie patrząc.- Pani Gilford? - zwróciła się do niej Jo-Beth.Nie przestając płakać, kobieta próbowała mówić pośród łkań, co dało w sumie monolog rozmazany i chwilami bez związku.-.nie wiem, czego chce.- mówiła niewyraźnie -.po tylu latach.nie wiem, czego on chce.Czy mogłabym w czymś pani pomóc? - zapytała Jo-Beth.- Może odwieźć panią do domu?.nie wiem, o co mu chodzi.- powtórzyła.- Komu? - dopytywała się Jo-Beth.-.tyle lat.ukrywał coś przede mną.- Pani mąż?-.nic nie mówiłam, ale wiedziałam.Zawsze wiedziałam.kochał inną.a teraz sprowadził ją do domu.Zaniosła się od płaczu.Jo-Beth podeszła do niej, bardzo delikatnie wyjęła z jej rąk pudełka z płatkami i odłożyła je na półkę.Pozbawiona swoich talizmanów, Ruth Gilford wczepiła się w Jo-Beth.-.pomóż mi.- wyjąkała.- Oczywiście.- Nie chcę wracać do domu.On tam kogoś ma.- Dobrze.Jeśli pani nie chce.Łagodnie odciągała kobietę od wystawy płatków.Kiedy Ruth znalazła się poza ich zasięgiem, jej rozpacz nieco przycichła.- Ty jesteś Jo-Beth, prawda? - zdołała wyjąkać.- Tak.- Czy mogłabyś iść ze mną do samochodu.Chyba sama nie dałabym rady.- Już idziemy.Wszystko będzie dobrze - uspokajała ją Jo-Beth.Szła po prawej stronie kobiety, aby zasłonić ją od natrętnych spojrzeń ludzi z kolejki, gdyby chcieli się na nią gapić.Sądziła, że raczej nie zechcą.Rozstrój nerwowy Ruth Gilford był dla nich zbyt drażliwym widokiem, by mu się przyglądać bez skrępowania; zbyt jaskrawo przypominał im o ich własnych sekretach, które ledwie zdołali ukryć.Matka stała przy drzwiach w towarzystwie Williama Witta.Jo-Beth postanowiła dać sobie spokój z prezentacjami, ponieważ Ruth i tak nie panowała nad sobą; chciała tylko powiedzieć matce, że spotkają się w księgarni, która była jeszcze zamknięta, gdy przyjechały.Po raz pierwszy w życiu Lois spóźniła się z otwarciem sklepu.Ale matka już przejęła inicjatywę w swoje ręce.- Pan Witt odwiezie mnie do domu, Jo-Beth - powiedziała.- Nie martw się o mnie.Jo-Beth popatrzyła na Witta: wyglądał prawie jak zahipnotyzowany.- Jesteś pewna? - zapytała.Nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy, że może właśnie ten wazelinowaty pan Witt był typem, przed którym matka zawsze ją ostrzegała.Typ skrytego, milczącego człowieka, ukrywającego najbardziej zwyrodniałe sekrety.Ale matka nalegała; machnęła jej ręką na pożegnanie prawie niedbale.- Obłęd - myślała Jo-Beth, prowadząc Ruth do samochodu.- Cały świat zwariował.Ludzie zmieniają się w jednej chwili, jakby całe lata udawali kogoś innego: mama - chorą, pan Witt - schludnego, Ruth Gilford - panującą nad innymi i sobą.Czy wymyślali siebie na nowo, czy zawsze tacy byli?Kiedy dochodziły do samochodu, Ruth Gilford opanował nowy, jeszcze gwałtowniejszy atak płaczu.Próbowała wrócić do supermarketu, upierając się, że nie może wrócić do domu bez płatków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl