, Wiktor Suworow Akwarium 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jest bardzo mądry - pochłania istne morze informacji o całej ludzkości.Jest bardzo żarłoczny - wsysa książki telefoniczne, listy absolwentów wyższych uczelni, pracowników za-chodnich firm.Jest nienasycony - pochłania miliony ogłoszeń prasowych, zawiadomień o narodzinach i śmierci.Żywi się nie tylko tą makulaturą.Pożera rów­nież tajne dokumenty w niesłychanych ilościach.Każdy z nas troszczy się, by to żarłoczne amerykańskie dziecię nigdy nie zaznało głodu.Być może dane dotyczące człowieka z Roty będą bar­dzo wyrywkowe i niekompletne.Może centralny kompu­ter poda nam tylko datę urodzenia albo dzień, kiedy jego nazwisko po raz pierwszy pojawiło się na liście zastrze­żonych numerów telefonicznych.Może dowiemy się na­zwy banku, w którym ma swoje konto.Te wyrywkowe informacje w zupełności wystarczą, by punkt dowodze­nia GRU niezwłocznie skierował kilka szyfrówek tam, gdzie można zdobyć coś więcej na jego temat.Jakiś chart być może odszuka rodziców, kolegów ze szkolnej ławy, miasto rodzinne, zdjęcie.Więc kiedy spotkamy się w niewielkim hoteliku nad brzegiem górskiego jeziora, będę wiedział o tobie, człowieku z Roty, znacznie więcej, niż sądzisz.Do zobaczenia, drogi przyjacielu.A propos, dla większej wygody masz już swój numer: 713.W peł­nym brzmieniu - 173-W-41-713.Odtąd każdy wtaje­mniczony wie od razu, że pracuje z tobą czterdziesty pierwszy oficer operacyjny wiedeńskiej rezydentury dy­plomatycznej GRU.IIICzas pędzi jak oszalały.Znowu dzień i noc zmieszały się w białoczarnym wirze: tranzyt z Libanu; nawiązanie łącz­ności z grupą zwerbowanych ostatnio w RPA; pośredni kontakt z jakimś nieznanym „przyjacielem"; ubezpieczanie „nielegalnych"; tranzyt do Irlandii.Nawigator i Pierwszy Zastępca zabraniają mi tracić czas na głupstwa, jednak co chwila wyskakuje jakieś ubezpieczanie wyższej wagi: a to „nielegalnych", a to ubezpieczanie masowe, kiedy wszyscy jak jeden maż ruszają w teren z zastępcami rezydenta włą­cznie.Bez wyjątków! Wszyscy do ubezpieczania! Skąd brać ludzi? Pójdziesz dwa razy w jedną noc! Tranzyt z Francji.Tranzyt z Hondurasu.Kręćka można dostać.I nagle - stop! Wśród zapisanych gęstym maczkiem kartek mojego notesu niespodziewanie natykam się na zupełnie białą stronicę.Na niej tylko jedna notatka: „praca ż 713".Ta biała strona nosi dzisiejszą datę! A ja jak głupi siedzę w swoim fotelu z głową napęczniałą od kolejnych tajnych spotkań i operacji.Długo wpatruję się w lakoniczny zapis, biorę słuchaw­kę telefoniczną i nie wykręcając żadnych cyfr pytam:- Towarzyszu generale, czy moglibyście poświęcić mi krótką chwilę?- Nie możesz zaczekać do jutra?- Już od dłuższego czasu zabiegam o rozmowę - zmy­ślam, wiedząc, że nie ma teraz czasu na sprawdzanie.-Dziś jest ostatni dzień.- Jak to ostatni?- Nawet nie ostatni, towarzyszu generale, ale pierwszy.- O, cholera.Słuchaj, w tej chwili nie mogę.Przyjdź za pół godziny.Jeżeli zobaczysz kogoś w poczekalni, poślij w moim imieniu do diabła.Zrozumiałeś?Zrozumiałem.Przedstawiłem mu całą marszrutę, wszystkie sztuczki i chwyty, których zamierzałem użyć dla zatarcia śladów.Wyłożyłem też wszystko czego zdołałem się dowiedzieć o człowieku z Roty.- No cóż, nienajgorzej.Powodzenia.Wstał.Uścisnął mi dłoń.Po raz trzeci w ciągu czterech lat.IVTłok na drogach, sezon turystyczny w pełni.Spieszę się.Liczę, że pod wieczór znajdę się w hotelu i jeszcze dziś wezmę się do roboty.Pięć godzin spędzam w samocho­dzie.Czasami ruch na szosie w ogóle staje, tworzą się gigantyczne zatory, ale gdy tylko się da, gnam przed siebie nie szczędząc silnika ani opon, wyprzedzam wszystkie pojazdy.Słońce już chyli się ku zachodowi, zjeżdżam na boczną, wąską drogę i nie zmniejszając prędkości pędzę naprzód.Zza zakrętu wyłania się biały Mercedes.Ostry zgrzyt hamulców, tumany kurzu - zniosło go na pobocze.Kierowca smaga mnie światłami po oczach, ogłusza klak-sonem; kobieta na tylnym siedzeniu Mercedesa puka się palcem w czoło, pokazując, że jestem nienormalny.Wiem o tym bez pani, madonnę.Zakręt.Lekko muskam pedał hamulca, pisk opon, znosi mnie na przeciwny pas - i gaz do dechy, aż stopa oprze się o podłogę.Ręczę, że nie zapamiętali moich numerów, nie zdążyli nawet dojrzeć.Mocno trzymam kierownicę i nie wypuszczę jej, choćbym leciał w przepaść.Silnik wyje na wysokich obrotach, nie podobają mu się moje wybryki.Na pierwszym skrzyżowa­niu odbijam w bok, na wąziutką leśną drogę.Długo wspi­nam się pod górę, a potem w dół, do górskiej kotliny.Nie korzystam z mapy, znam te okolice na pamięć, purpurowe słońce służy mi za punkt orientacyjny.Do hotelu dotarłem o zmroku.Stoi nad brzegiem leś­nego jeziorka u stóp łagodnego zbocza.Zimą na pewno wszystko mieni się tutaj kolorami narciarskich skafan­drów.Teraz, latem - cisza i spokój.Z gór ciągnie chło­dem, nad łąką ściele się wieczorna mgła.Nie mam czasu na podziwianie piękna przyrody.Idę do swojego pokoju, na drugie piętro.Nie mogę trafić kluczem do zamka.Trzeba wziąć się w karby.Otwieram drzwi, walizkę ci­skam w kąt - i pod prysznic.Czysty, wykąpany, wkładam świeży, wyprasowany garnitur, na szyję jaskrawą apaszkę, staję przed lu­strem.Nie, nic z tego: oczy nalane ołowiem, wargi zaciś­nięty - fatalnie.Wyraz twarzy powinien być pogodny, beztroski.O, już lepiej.Teraz na dół, powoli, niespiesz­nie.Patrzą na mnie ludzie i nikomu nie przyjdzie na myśl, jakie mam trudne, wypełnione ciągłą pracą życie bez niedziel i świąt, jaki mam za sobą wyczerpujący dzień.A przecież jeszcze nie fajrant - dopiero zaczynam.Na sali orkiestra gra na całego.Kolorowe światła mio­tają się po ciemnych ścianach, po suficie, po rozbawio­nych twarzach tryskających energią ludzi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl