, Saylor Steven Roma sub rosa t Morderstwo na Via Appia 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W końcu ruszyliśmy więc z powrotem do Rzymu.Ranek był zdecydowanie bardziej wiosenny niż zimowy; było tak ciepło, że jechaliśmy bez płaszczy.Powinniśmy dojechać do celu niedługo po południu, ale po drodze złapała nas burza, musieliśmy więc schronić się w zajeździe w Bovillae.Nie mogliśmy ruszać dalej aż do późnego popołudnia.Kiedy znów dosiedliśmy koni, dzień miał się ku końcowi.Długie cienie zaczynały już znikać w zapadającym mroku, gdy dotarliśmy w okolice miasta.Bądź ostrożny, przejeżdżając koło pomnika Basiliusa, mówi popularne powiedzenie.Okazaliśmy się nie dość ostrożni.Sama czujność może człowieka nie uratować, ale przynajmniej pozwoli mu poznać twarze przeciwników.W nadchodzących dniach wiele by nam to dało – albo też sprowadziło na mnie śmierć.Mijając pomnik, zauważyłem kilku śpiących pod nim pijaków z nasuniętymi na oczy czapkami.Spostrzegłem, że i Ekonowi rzucili się w oczy.Obaj bez słowa uznaliśmy ich za nieszkodliwych, musieli jednak czaić się na nas, gotowi do skoku.Prawdopodobnie wystawili czujkę na drodze i z góry wiedzieli, kiedy nadjedziemy.Mogli tak obserwować drogę i czekać w zasadzce od wielu godzin, nawet dni.Usłyszałem za sobą tupot nóg, a potem okrzyk Dawusa.Nie zdążyłem się obejrzeć, kiedy coś ciężkiego, lecz miękkiego, jak pałka owinięta wojłokiem, spadło mi na głowę.Straciłem równowagę; chwyciłem krócej wodze, ale coś ciągnęło mnie za nogę i spadłem z konia.Ziemia i niebo zamieniły się miejscami.Kątem oka dojrzałem spadającego z siodła Dawusa; ręce miał wyciągnięte przed siebie i przebierał nimi w powietrzu, jakby wspinał się po niewidzialnej drabinie.W jednej ściskał sztylet; musiał się zorientować w sytuacji i zdążył go wyciągnąć, ale koń się pod nim spłoszył i zrzucił go na ziemię.Gdyby był lepszym jeźdźcem.Kiedy uderzyłem twardo o kamienną nawierzchnię Via Appia, usłyszałem krzyk Ekona: „Tato!” Gdzie on jest? Odwróciłem się na plecy, unosząc ręce, by zasłonić twarz.Eko wciąż siedział na koniu, ale kilku mężczyzn w ciemnych płaszczach zdawało się na niego wspinać, jakby razem z wierzchowcem był wieżą zdobywanej fortecy.Z boku zamajaczył mi cień podchodzącego człowieka.Przetoczyłem się w przeciwną stronę i zderzyłem z czymś ciepłym i nieruchomym.Był to Dawus; leżał na wznak na kamieniach z zamkniętymi oczami, pobladłą twarzą i zaciśniętym w dłoni sztyletem bez najmniejszego ruchu.Przed oczyma stanął mi widok martwego Belbona.– Tato! – krzyknął znów Eko.Po chwili usłyszałem inny, zduszony dźwięk, jakby coś zatkało mu usta.Sięgnąłem po sztylet Dawusa.Jakież on miał wielkie dłonie! Siłą rozwierałem mu palce jeden po drugim, aż wreszcie sztylet wypadł na ziemię.Już prawie go miałem.Nagle zapadła ciemność.Na głowę zarzucono mi worek, naciągając go aż za ramiona.Poczułem wężowy dotyk sznura ślizgającego mi się przez pierś.Inny sznur boleśnie ścisnął mi kostki.Wnętrze worka pachniało i smakowało cebulą i ziemią.Sznur owinął mi się wokół szyi i zaczął się zaciskać.Czy taki miał być mój koniec? Uduszony w śmierdzącym worku na gościńcu?Ktoś zaklął.– Wiążesz mu go na szyi, idioto!Sznur się poluzował, po czym znów zacisnął wokół szczęki, wdzierając się z workiem między zęby, aż zacząłem się krztusić.– Nie za ciasno! Nie chcemy go udusić!– Dlaczego nie? Powiemy, że to wypadek.że zmarł ze strachu.Oszczędziłoby nam to wiele zachodu.– Zamknij się i rób, co ci kazano! Co z tym drugim, dobrze związany? W porządku.– A niewolnik?– Wygląda mi na truposza.– Też mi się tak wydaje.Usłyszałem odgłos brutalnego kopnięcia.– To go zostaw.I tak nie mieliśmy go zabierać.Silna z niego sztuka.Dobrze, że koń go zrzucił, bo mielibyśmy z nim robotę.No, dość gadania.Dawajcie wóz!Zatętniły kopyta, zagrzechotały na bruku koła.Szarpnięto mną w górę i rzucono na coś twardego, ale poddającego się naciskowi.Głos, który wydawał innym rozkazy, przemówił mi teraz wprost do ucha:– A ty masz teraz leżeć cicho i nieruchomo.Jesteś workiem cebuli, rozumiesz? Leżysz na wozie wraz z innymi workami.Czeka cię długa podróż, więc powierć się teraz trochę i znajdź sobie wygodną pozycję.Jeśli będziesz musiał się wypróżnić, zrób to, jeśli odpowiada ci leżenie we własnych odchodach.A potem już się nie ruszaj.Zrozumiano? Bo jak nie.Coś ostrego ukłuło mnie w plecy.Stęknąłem cicho.Sztylet ukłuł mnie mocniej.– Ani mruknięcia, mówię! Następnym razem wbiję go po rękojeść.A teraz ruszamy.Usłyszałem okrzyk woźnicy, potem ryk osła.Wóz zaczął się toczyć w niewiadomym kierunku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl