, Robinson Kim Stanley Czerwony Mars (SCAN dal 1129) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak długo to już trwa? - zastanawiali się.Naprawdę tylko dwadzieścia cztery dni? Trzy tygodnie? Czuli się tak, jakby minęło już co najmniej pięć lat.Nadszedł ranek i niebo za nimi zaczęło się zabarwiać czerwienią; wysoko położone pierzaste chmury stawały się z wolna purpurowe, rdzawe, karmazynowe lub lawendowe, a potem szybko przybierały postać metalowych strużyn na różowym niebie.Niesamowita fontanna słonecznych promieni przelewała się przez skalne stożki i skarpy, a podróżnicy z uwagą obserwowali okolicę pod sobą, jak zjawy przesuwając się ponad krostowatym, zacienionym krajobrazem, szukając śladów lądowiska w pobliżu toru magnetycznego.Po tak długo trwającej nocy wydawało im się prawie niemożliwe, że pomyślnie dolecą dokądkolwiek, ale nagle dostrzegli w dole połyskujący tor magnetyczny, na którym mogli wylądować w razie niebezpieczeństwa.Dobrze widoczne były również transpondery i kiedy porównali ich pozycję z mapami, okazało się, że ich nawigacja była dokładniejsza niż im się zdawało.Każdego ranka widzieli teraz pod sobą ocienioną wstęgę, tak bardzo pożądaną jasną wiązkę idealnie płaskiej taśmy.Pikowali, lądowali, hamowali, pewnie kołowali na pasie, po czym wyłączali silniki i opadali na siedzenia.Nareszcie podczas snu nie przenikała ich już ta drażniąca wibracja.Spokojnie pogrążali się w ciszy kolejnego dnia.Tego ranka wylądowali na pasie startowym obok stacji Margaritifer.Do dwóch samolocików natychmiast podeszła grupka ludzi.Było ich około tuzina: mężczyźni i kobiety, którzy powitali przybyszów z dziwnie przesadnym entuzjazmem.Ściskali i całowali ich bez końca, śmiejąc się przy tym przez cały czas.Sześcioro przyjaciół stało blisko siebie; byli bardziej wystraszeni tym wylewnym powitaniem niż ostrożnym przyjęciem, które spotkało ich dnia poprzedniego.Komitet powitalny nie omieszkał zaraz na początku włączyć laserowych czytników na nadgarstkach przybyłej szóstki, aby ich zidentyfikować.Kiedy AI potwierdziło, że przybysze są rzeczywiście przedstawicielami pierwszej setki, wybuchły owacje.Kiedy prowadzono gości przez śluzę powietrzną do wspólnych jadalni, sporo osób z orszaku podchodziło do ustawionych w pobliżu zbiorniczków i szybko wdychało ich zawartość - mieszaninę tlenku azotawego, który miał działanie rozweselające, oraz aerozolowy preparat pandorfiny.Po takiej dawce mieszkańcy Margaritifer długo i niezbyt mądrze się zaśmiewali.Jeden z nich, szczupły Amerykanin o pociągłej twarzy, przedstawił się Nadii:- Jestem Steve, pracowałem z Arkadym na Fobosie w dwunastym Mroku, a potem razem z nim działałem na Clarke'u.Większość z nas zresztą tam z nim pracowała.Kiedy wybuchła rewolucja, byliśmy akurat w Schiaparellim.- Wiesz może, gdzie w tej chwili znajduje się Arkady? - spytała natychmiast Nadia.- Ostatnio słyszeliśmy, że przebywa w Carr, ale teraz jest już poza siecią, więc trudno to sprawdzić.Inny mężczyzna, wysoki i chudy Amerykanin, powłócząc nogami podszedł do Nadii, położył jej rękę na ramieniu i powiedział:- Nie zawsze jesteśmy tacy.zadowoleni z siebie! - Roześmiał się.- Oczywiście, że nie! - zgodził się Steve.- Tylko dzisiaj obchodzimy święto.Nie słyszeliście o nim?Pewna rozchichotana kobieta podniosła twarz znad stołu i krzyknęła:- Dzień Niepodległości! Czternasty roku czternastego!- Patrzcie, patrzcie na to - odezwał się naraz Steve i wskazał na ekran telewizora.Na ekranie zamigotał obraz kosmicznej przestrzeni i nagle cała grupa zaczęła wrzeszczeć i wznosić okrzyki.Jak wyjaśnił Steve, udało im się znaleźć kodowany kanał z Clarke'a.Nie potrafili wprawdzie odszyfrować nadawanych wiadomości, ale używali go jak latarni morskiej, aby ustawiać optyczne teleskopy stacji.Obraz z teleskopu przesyłano na ogólny kanał telewizyjny i stąd ten widok: czarne niebo przetykane mnóstwem gwiazd, a na środku kształt, który wszyscy już dawno nauczyli się rozpoznawać - ociosana, metaliczna planetoida, z której w dół odchodził kabel.- Teraz spójrzcie! - krzyczeli w stronę zaskoczonych podróżników.- Tylko spójrzcie!Znowu ryknęli, kilka głosów zaczęło nieskładnie odliczać wstecz, poczynając od stu.Ci, którzy nawdychali się helu z tlenkiem azotawym, stanęli pod ekranem śpiewając:Przebyliśmy miliony milDla owych kilku szczęsnych chwilAby odmienić nasz zły los,By ujrzeć czarownika z Oz,Z krainy Oz!Przekład Ewy Rojewskiej-OlejniczukNadia uświadomiła sobie, że cała drży.Skandowanie stawało się coraz głośniejsze, aż przemieniło się w jednolity wrzask.- Zero!W tym momencie między planetoidą i kablem pojawiła się szczelina i nagle Clarke zniknął z ekranu.Niemal tak samo szybko - cieniutki jak pajęczyna - zniknął z pola widzenia kabel.Dzikie wiwaty wypełniły pomieszczenie, przynajmniej na chwilę, zaraz bowiem dał się słyszeć okrzyk rozpaczy.Była to Ann, która zerwała się na równe nogi, zakrywając sobie usta dłońmi zaciśniętymi w pięści.- On już na pewno jest na dole! - wrzasnął do Ann Simon, usiłując przekrzyczeć ogólną wrzawę.- Nasz syn na pewno jest już bezpieczny! Przecież tak wiele tygodni minęło, odkąd stamtąd do nas dzwonił!Powoli się uciszało.Nadia znalazła się przy boku Ann, naprzeciwko Simona i Saszy.Nie wiedziała, co powiedzieć.Ann wydawała się zupełnie odrętwiała, a z jej szeroko otwartych oczu wyzierało czyste szaleństwo.- Jak wam się udało zerwać kabel? - spytał Sax.- Cóż, szczerze mówiąc, nie można go było zerwać - odparł Steve.- Zerwaliście kabel?! - wrzasnął Jeli.- Cóż, właściwie nie.Po prostu oddzieliliśmy go od Clarke'a, tylko tyle.Ale efekt jest ten sam i kabel spada.Grupa znowu zaczęła wiwatować, chociaż tym razem jakoś słabiej.Steve wyjaśnił podróżnikom, przekrzykując hałas:- Samego kabla nie można raczej przeciąć.Zrobiony jest z drutu grafitowego, a w środku biegną dwie spirale diamentowego żelu otoczone siatką galwanizowanej gąbczastej powłoki.Na stacjach co sto kilometrów znajdują się uzbrojone jednostki ochrony, a i wagoników pilnie strzegą siły bezpieczeństwa.Arkady zasugerował więc, żebyśmy działali na samym Clarke'u.Widzicie, kabel przechodzi prosto przez powierzchniową skałę do fabryczek we wnętrzu planetoidy i jego końcówka została przytwierdzona zarówno fizycznie, jak i w sposób magnetyczny do skały planetoidy.Tak więc wylądowaliśmy na Clarke'u z gromadą naszych robotów i ładunkiem materiału z orbity, wkopaliśmy się do wnętrza i umieściliśmy na zewnątrz obudowy kabla i wokół magnetycznego generatora bomby termiczne.A dziś zdetonowaliśmy je wszystkie naraz i skała roztopiła się w tym samym czasie, kiedy zostały przerwane magnesy.Clarke jest jak pocisk, więc się ześlizgnął z samego koniuszka kabla dokładnie tak, jak przewidzieliśmy! Wybraliśmy taką chwilę, aby odleciał jak najdalej od Słońca i w dodatku dwadzieścia cztery stopnie z płaszczyzny ekliptyki! Cholernie trudno będzie go teraz wytropić i schwytać.Przynajmniej mamy taką nadzieję!- A sam kabel? - spytała Sasza.Znów wybuchły wiwaty, więc dopiero po długiej chwili, kiedy trochę się uciszyło, Sax odpowiedział:- Spada.- Stał przy konsolecie komputera, wystukując coś szybko na klawiaturze, ale Steve krzyknął do niego:- Mamy dane dotyczące opadania, jeśli chcesz.Są dość skomplikowane, wiele częściowych równań różniczkowych.- Wiem - mruknął Sax [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl