, Philip K. Dick Czas poza czasem (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niewiele wskazywało na to, by ktokolwiek o nią dbał.Przednie koła wpadły w dziurę.Przerzucił na drugi bieg i niemal stanął w miejscu.Ostrożnie ruszył dalej.Ulica zaczynała się zwężać.Przed sobą miał pagórek, z boku szpalery krzaków.Korzeń pod kołami.Mógłby przecież złamać oś.Przed wozem przemknęło jakieś białe zwierzę.Przekręcił ostro kierownicą chcąc je wyminąć.Zjawa stanęła, zawirowała i zapadła się w błoto.Lekko naciskając na pedał gazu usiłował wprowadzić wóz na szczyt wzgórza, choć zbocze było strasznie strome.Droga zamieniła się w rozmokły gościniec z głębokimi koleinami wyrytymi przez pojazdy, które przejeżdżały tu wcześniej.Coś przejechało po dachu samochodu.Ragle mimowolnie skulił się w sobie.Przednie światła wyłowiły z ciemności zarośla, potem znowu skierowały się na drogę, gdy wóz zaczął zmierzać prosto ku krawędzi pobocza.Droga ostro skręcała w lewo.Zmusił koła do posłuszeństwa.Skręciły.W smudze światła znowu ukazała się droga z obu stron obramowana linią zarośli, wdzierających się na jezdnię.Droga stała się węższa.Nacisnął na hamulec, gdy wóz pochylił się nad wybojem.Na następnym zakręcie samochód wypadł z jezdni.Oba prawe koła zabuksowały w chwastach na prawym poboczu.Wóz podskoczył.Ragle jednym naciśnięciem na hamulce uciszył silnik.Wóz lekko się cofnął.Odrzuciło go od kierownicy.Obiema dłońmi złapał za uchwyt przy drzwiach.Samochód podrzuciło, silnik jęknął, potem zamarł.To już koniec, pomyślał.Po kilku chwilach był w stanie otworzyć drzwi.Wysiadł.Światła wyrywały z ciemności drzewa i zarośla.W górze błyszczało niebo.Ulicy prawie nie było widać.Obrócił się.Spojrzał za siebie.Gdzieś pobłyskiwały odległe światła, zapewne miasteczka lub wioski.Wierzchołek pagórka ucinał blask reflektorów niczym nożyce.Począł iść drogą, raczej posługując się wyczuciem niż oczami.Poczuł, że wszedł w pobliskie krzaki.Z trudem wygramolił się z rowu.Przydałby się jakiś radar.Usłyszał czyjeś kroki.Nic strasznego.To przecież niemożliwe, żeby tak szybko zdołali go odnaleźć.Przemógł się i ruszył przed siebie.Już nie było tak stromo.Utykając, dotarł do szczytu wzgórza.Z prawej paliło się jakieś światło.Rancho.Najwyraźniej zamieszkałe.Jasne okna to niewątpliwy dowód obecności ludzkiej istoty.Błotnistą ścieżką podszedł do ogrodzenia.Delikatnie dotknął furtki.Po chwili udało mu się ją otworzyć.Dotarł do kamiennych schodów.Dom.Rękoma macając w ciemności wszedł na ganek.Wyciąg­nął dłoń pociągając za staromodny dzwonek.Rozległ się srebrzysty dźwięk.Ciężko oddychał, drżąc z zimna.Drzwi otworzyły się i w progu stanęła kobieta w średnim wieku, patrząc badawczo na gościa.Nosiła jasne długie spodnie, brązowo-czerwoną koszulę i buty o długich, zapinanych cholewkach.Pani Keitelbein, powiedziało mu coś w środku.To ona.Oboje mierzyli się wzrokiem.- Tak? - z salonu spoglądał ktoś jeszcze, mężczyzna.- Czego pan sobie życzy? - spytała.- Popsuł mi się samochód - odpowiedział.- Proszę, niech pan wejdzie - przytrzymała drzwi.- Jest pan ranny? Towarzyszy ktoś panu?- Nie, jestem sam.Niskie krzesła, stół, biurko z ogromną maszyną do pisania, kominek.Spojrzał na belkowanie sufitu.- Ładnie tu.Mężczyzna trzymał w ręku otwartą książkę.- Może pan od nas zatelefonować.Jak daleko pan szedł?- Niezbyt daleko - Ragle spojrzał na szeroką twarz bez wyrazu.Mężczyzna wyglądał o wiele młodziej od kobiety.Może to syn.Jak Walter Keitelbein, pomyślał.Uderzające podobień­stwo.Wystarczy tylko chwila.- Miał pan szczęście, że nas pan znalazł - odezwała się gospodyni.- Mieszkamy tu zupełnie sami.Wszyscy inni wyjechali.Wrócą dopiero w lecie.-Aha.- Cały rok siedzimy w tym domu.- Nazywam się Kesselman - podała mu rękę kobieta.A to jest mój syn.Ragle spojrzał na nich.- Co się stało? - spytała, zaniepokojona.- Ja.ja myślę, że gdzieś już słyszałem to nazwisko - wykrztusił.Co to ma znaczyć? Przecież jest zupełnie jasne, że ta kobieta nie była panią Keitelbein.Zaś mężczyzna nie był Walterem.Podobieństwo nie przesą­dzało sprawy.- Co pan tu robi? - dopytywała się.- Gdy wszyscy wyjeżdżają, cala okolica wymiera.Jeśli mówię, że tu mieszkamy, mam uczucie, że robię coś niestosownego.- Szukałem przyjaciela.Tak odpowiedź wydawała się zadowalać gospodarzy.Pokiwali głowami.- Na którymś zakręcie wóz wypadł z drogi.- Mój Boże - szczerze zmartwiła się kobieta.- Co za nieszczęście.Pewnie wpadł w rów?- Nie, aż tak źle jeszcze nie jest.Ale trzeba go jakoś przywrócić do lądu.Przyznam, że nie siadłbym za kierow­nicą.W każdej chwili istnieje niebezpieczeństwo, że zsunie się po zboczu.- Oczywiście.Niech pan go nawet nie dotyka - zgo­dziła się pani Kesselman.- Już słyszałam o takich wypadkach.Chciałby pan zadzwonić do przyjaciela i poin­formować go o zwłoce w podróży?- Nie znam numeru.- Może pan sprawdzić w książce telefonicznej.- Niestety, nie znam jego nazwiska.W ogóle nie wiem, czy ten człowiek istnieje.Kesselamnowie spojrzeli nań z uśmiechem.Oczywiście myśleli, że żartuje i cała ta sprawa nie jest aż tak skom­plikowana, jak im ją przedstawia.- A może chce pan wezwać Pomoc Drogową? - spy­tała gospodyni.- W nocy nie pracują - powiedział syn.- Wiem z pewnością.- Rzeczywiście - zgodziła się.- Ale problem ciągle jest nie rozwiązany.Zawsze się obawialiśmy, że w końcu nas to spotka.Oczywiście, znamy doskonale ten teren, po tylu latach.- Chętnie pojadę do pana przyjaciela, o ile ma pan w ogóle pojęcie, gdzie on mieszka - wtrącił się mężczyzna.- Albo podwiozę pana do autostrady czy do miasta.Spojrzał pytająco na matkę.Skinęła głową.- To bardzo miło z pana strony.Ragle nie miał w ogóle ochoty się stąd ruszać.Stanął przy kominku i rozkoszował się przyjaznym ciepłem.Niekiedy czuł się niebezpiecznie w takich cywilizowa­nych domach, - potrzebował ich, gdy był zagrożony.Solidne, stare mury.Ład.Równo poukładane sprzęty.Nic zbędnego.Książki, meble.wszystko na swoim miejscu.Miał jakiś specjalny zmysł, żywo reagujący na podobne miejsca.Obecność w tym mieszkaniu przywracała zburzone poczucie równowagi.Pani Kesselman cierpliwie czekała, aż gość się odezwie lub coś zrobi.Nie mogąc jednak wyczekiwać w nieskoń­czoność, postanowiła wykonać pierwszy ruch.- Napije się pan czegoś?- Chętnie.- Zobaczę, co mamy.Przepraszam na chwilę - wyszła do kuchni.Został z synem.- Zimno jest na dworze, prawda?- Owszem.Młody człowiek wyciągnął rękę w kierunku ognia.- Jestem Garret.Pracuję jako architekt wnętrz - po­trząsnęli dłońmi.To wyjaśniało piękno domu.- Bardzo mi się podoba pańskie mieszkanie.- A pan jaki ma zawód? - zapytał Garret Kesselman.- Mam coś wspólnego z prasą.- O, do diabła.To bardzo ciekawe zajęcie.Gdy skończyłem szkołę, studiowałem dwa lata dziennikarstwo.Pani Kesselman wróciła z tacą, na której stały trzy szklanki i niezwykłych kształtów butelka.- Whisky znad jeziora Tenn - wyjaśniła, rozstawiając przedmioty na stoliku.- Najstarsza gorzelnia w kraju.Jacka Danielsa.- Nigdy o tym nie słyszałem - wyznał Ragle - lecz brzmi zachęcająco.- Znakomita whisky - Garret napełnił kieliszki.- Bardzo podobna do kanadyjskiej.- Na ogół piję tylko piwo - pociągnął łyka.- Istot­nie, pierwszorzędna - przyznał.Wszyscy umilkli.- Wydaje się, że niezbyt to stosowny czas, żeby jeździć i kogoś szukać - odezwała się po chwili gospodyni.Ragle opróżnił szklankę, nalał drugą.- Większość ludzi odważa się tu zaglądać jedynie w dzień.Siedziała naprzeciwko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl