, Pattison Eliot Mantra czaszki 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wierzę w to, że Zhong to kawał sukinsyna.Naród płaci mu, żeby był sukinsynem.On nie rozmawia z sierżantami o swoich zamiarach.- Ale mógłbyś się dowiedzieć.Zapytaj ludzi.Każdy roz­mawia z momo gyakpa.Feng przyhamował.- Coś ty, u diabła, powiedział?! - warknął, nagle zmienia­jąc ton.- Przepraszam.Nic.Chcę tylko prosić, żebyś zapytał.Może mógłbym w zamian coś dla ciebie zrobić.- Momo gyakpa? Gruba klucha? - Gorycz w jego głosie wydawała się przeważać nad wściekłością.- Już to słyszałem - dodał, dużo ciszej, po chwili bolesnego milczenia.- Za pleca­mi.Trzydzieści pięć lat w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i tyle z tego mam.Momo gyakpa.- Przepraszam - wymamrotał Yeshe.Ale Feng już nie słuchał.Opuścił szybę i sięgnął do torebki klusek, które dostali na śniadanie i południowy posiłek.- Momo.–Wyciągnął jedną kluskę i zgniótł ją w dłoni jak gdyby była czymś żywym, co zamierzał uśmiercić.Cisnął ją za okno, potem następną i następną, przy każdej wyrzucając z siebie jedno słowo.- Momo! Kurwa! Gyakpa! - ryczał.Głos załamał mu się boleśnie.Wyjrzał przez okno za ostatnim momo.- Kiedyś nazywano mnie Toporem, bo gołymi rękami łamałem różne rzeczy na dwoje.Topór.Uważajcie, chłopaki, Topór idzie.Tak mówili.Pułkownik Tan pamięta tamte dni.Uciekajcie, Topór jest dzisiaj na przepustce.Gdy tylko rozwidniło się na tyle, by dało się czytać, Shan sięgnął do płóciennej torby, którą pani Ko zostawiła mu przy baraku.Trzy teczki, akta spraw, które doprowadziły do egze­kucji trzech spośród Piątki z Lhadrung.Lin Ziyang, dyrektor Urzędu do spraw Wyznań, zabity przez chuligana kulturowe­go Dilgo Gongshe.Xong De, dyrektor kopalń Ministerstwa Geologii w okręgu Lhadrung, zabity przez wroga narodu Rabjama Norbu.Jin San, kierownik spółdzielni rolniczej, zabity przez Dza Namkhaia, przywódcę niesławnej Piątki z Lha­drung.Studiował dokumenty niemal przez godzinę.Z każdej teczki usunięto końcowe strony.Zeznania świadków.Zaróżowione świtem szczyty zdawały się unosić, jak gdyby należały bardziej do nieba niż do spowitej cieniem ziemi.“Czy jedynymi religijnymi ludźmi na świecie są ci, którzy żyją wśród gór?” - zapytał go kiedyś Trinle.“Nie wiem”, odparł Shan, “ale wiem, że Tybetańczycy bez swoich gór nie byliby tym, kim są”.Zaczęli zjeżdżać w długą dolinę.Pod nimi, odległy o półto­ra kilometra krętej drogi, w bladym świetle poranka maja­czył zespół kamiennych budowli otoczonych przez długie, pu­ste pastwiska.Shan przekrzywił głowę, uświadomiwszy so­bie, co to takiego.Choć spędził trzy lata wśród tybetańskich mnichów, nigdy dotąd nie widział czynnego tybetańskiego klasztoru.Tak niewiele ich pozostało.A jednak niezliczone klasztory istniały już w jego wyobraźni.W najbardziej mroźne zimowe dni, kiedy ciężarówki nie opusz­czały obozu, a więźniowie pod cienkimi kocami zbijali się w grupki, przywierając do siebie plecami, aby zachować cie­pło, stare jaki słowami oprowadzały innych po gompach swo­jej młodości.Gdy więźniowie dygotali, nieraz tak gwałtownie, że kruszyły się szczękające zęby, Choje, Trinle lub inny mnich rozpoczynał podróż, opisując, jak odblask świtu kładł się w oczach wędrowca na odległych kamiennych murach gompy albo jak charakterystyczny dźwięk jej dzwonu odzywał się w pielgrzymie znaną nutą, na długo nim sama budowla zna­lazła się w zasięgu jego wzroku.Zapach jaśminu na ścieżce, lot pardwy, szelest piżmowca, który bez obaw buszował w cie­niu gompy, wszystko to ożywało na nowo w ich opowieściach, tak samo jak radosny okrzyk czujnego rapjunga, ucznia, któ­ry pierwszy wypatrzył gościa i otwierał mu bramy.Teraz, gdy gompy więźniów dawno już starto z powierzch­ni ziemi, a niewiele z nich zostało upamiętnionych na fotogra­fiach, jedynymi śladami po nich były wspomnienia garstki tych, którzy przeżyli.Lecz nim opowieść dobiegała końca - a wizy­ta w jednym klasztorze mogła dostarczyć materiału na wiele dni - gompa była odbudowana w sercach i umysłach kolejne­go pokolenia.Nie tylko jej obraz, gdyż stare jaki rozkoszowa­ły się także dźwiękami i zapachami swych dawnych domów.Nie tylko jej mury, gdyż we wspomnieniach powracał także rytm życia, aż do zaropiałych oczu ślepego lamy, który ude­rzał w dzwon, albo tamponów z końskiego włosia, którymi no­wicjusze szorowali kamienne posadzki, gdy stały się zbyt śli­skie od maślanych ofiar.W jednej z gomp w górach na połud­niu był wielki młynek modlitewny, którego skrzypienie przywodziło na myśl stado głodnych srok, przypomniał sobie Shan, a w jej kuchni dodawano do jęczmienia na tsampę won­ne kwiaty pewnej odmiany wrzosu.Sierżant Feng przyhamował.- Pewnie dostalibyśmy tu gorącą herbatę - zasugerował, wskazując głową zabudowania.- Może wyjaśnią nam dokład­niej, jak dojechać do Saskyi.Nie znam tej drogi.- Nie - przerwał mu Yeshe z niezwykłą jak na niego śmia­łością.- Nie mamy dość czasu.Jedź dalej.Znam Saskyę.Trzy­dzieści kilometrów prosto tą szosą, u stóp urwiska na końcu doliny.Feng mruknął coś pod nosem i pojechał dalej.Godzinę później Yeshe skierował go na ziemną drogę pro­wadzącą do zagajnika rododendronów i cedrów.Po paru mi­nutach ich oczom ukazał się długi kamienny wał biegnący prostopadle do drogi i niknący w gąszczu.Shan dał Fengowi znak, by zatrzymał samochód.Wyskoczył z wozu i podbiegł do sterty kamieni.Nie był tu nigdy przedtem, a jednak miejsce to miało w sobie coś znajomego.Gdzieś z bliska dochodziło ciche dzwonienie tsinghi, małych ręcznych cymbałków uży­wanych podczas buddyjskich nabożeństw.Poczuł dreszcz podniecenia.Był tu już, tu albo w innym bardzo podobnym miejscu, w zimowych opowieściach starych jaków.Powoli ugięły się pod nim kolana.Ukląkł na chwilę, opierając dłonie na kamieniach.Potem zaczął porządkować stos.Podniósł jeden kamień, potem drugi i trzeci.Zostały ocio­sane ludzkimi rękoma i na każdym widniała tybetańska in­skrypcja, namalowana albo z grubsza wyryta.Był to murek mani, wzniesiony z pokrytych modlitwami kamieni, setkami lat układanych przez pobożnych przechodniów i pielgrzymów.Wszystkie przyniesiono, jeden po drugim, z daleka, na chwa­łę Buddy.Mówiono, że kamień mani będzie podtrzymywał mo­dlitwę po odejściu pielgrzyma.Spojrzał na nie, ciągnące się, jak okiem sięgnąć, aż po las, kruszejące, pokryte mchem mo­dlitwy pokoleń.Kiedyś Trinle oberwał za to, że wyłamał się z szeregu, by podnieść taki kamień porzucony na górskim zboczu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl