, Martel Yann Zycie Pi 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy usłyszała po raz pierwszy słowa Hare Kriszna, sądziła, że chodzi o Hairless Christians, bezwłosych chrześcijan, i odtąd zawsze tak to kojarzyła.Poprawiając ją kiedyś, zauważyłem przy okazji, że w gruncie rzeczy tak bardzo się nie myli, że hindusi, ze swoją wszechogarniającą miłością są właściwie bezwłosymi chrześcijanami, podobnie jak muzułmanie, widzący wszędzie i we wszystkim Boga, są brodatymi hindusami, a chrześcijanie, ze swoim oddaniem Bogu — muzułmanami, tyle że bez turbanów.ROZDZIAŁ 17Pierwszy cud zapada w duszę najgłębiej.Następny wpasowuje się niejako we wrażenie, jakie pozostawił ten pierwszy.Zawdzięczam hinduizmowi pierwotny pejzaż swoich religijnych wyobrażeń, te wszystkie miasteczka i rzeki, pola bitew i lasy, święte góry i głębokie morza, cały ten świat, w którym bogowie, święci, niegodziwcy i zwykli śmiertelnicy wciąż ocierają się o siebie i czyniąc to, określają się, dowiadują, kim i dlaczego są.Po raz pierwszy usłyszałem o kosmicznej wszechmocy czulej łagodności właśnie w owej hinduskiej krainie.Usłyszałem przemawiającego Krisznę i podążyłem za nim.I Kriszna, w swej mądrości i bezgranicznej miłości, zaprowadził mnie do pewnego człowieka.Miałem czternaście lat i byłem zdeklarowanym hindusem, kiedy podczas wakacji spotkałem Chrystusa.Ojciec rzadko brał wolne, ale kiedy już się tak zdarzyło, jechaliśmy do Munnaru w pobliskiej Kerali.Munnar to małe górskie uzdrowisko, otoczone najwyżej na świecie położonymi plantacjami herbaty.Był początek maja i do letniego monsunu było jeszcze daleko.Na równinach Tamilnadu panował potworny upał.Dotarliśmy z Madurai do Munnaru po pięciu godzinach jazdy krętymi górskimi drogami.Panujący tu chłodek orzeźwiał przyjemnie, jak mięta.Robiliśmy to, co wszyscy turyści.Odwiedziliśmy fabrykę herbaty Tata.Odbyliśmy rejs po jeziorze.Zwiedziliśmy wielką farmę hodowlaną.W rezerwacie karmiliśmy solą kozły górskie.(„Mamy kilka takich w naszym zoo.Muszą państwo przyjechać do Puttuczczeri”, powiedział ojciec do jakichś szwajcarskich turystów).Ravi i ja poszliśmy obejrzeć plantacje za miastem.Wszystko to było pretekstem, żeby choć trochę ocknąć się z letargu.Późnym popołudniem ojciec i matka byli już tak zadomowieni w herbaciarni naszego wygodnego hotelu, jak dwa koty wygrzewające się tam na parapecie.Matka czytała, ojciec gawędził z innymi gośćmi.Munnar położony jest na trzech wzgórzach.Nie wytrzymują one porównania z wysokimi wzgórzami, wręcz górami, jakie otaczają miasto, ale już pierwszego ranka przy śniadaniu zauważyłem, że mają jedną wspólną cechę: na każdym stoi świątynia.Wysoko na zboczu tego po prawej, za rzeką, stała świątynia hinduska, na środkowym, najbardziej oddalonym, meczet, a wzgórze po lewej zwieńczone było kościołem.Czwartego dnia pobytu w Munnarze, tuż przed zmierzchem, właśnie tam stałem.Mimo że uczęszczałem do chrześcijańskiej, przynajmniej z nazwy, szkoły, nigdy jeszcze nie byłem w kościele — i nie zamierzałem wykonać tego śmiałego posunięcia teraz.Niewiele wiedziałem o chrześcijaństwie.Cieszyło się reputacją religii, która miała nielicznych bogów, a za to obfitowała w akty przemocy.Natomiast szkoły chrześcijańskie cieszyły się dobrą sławą.Obszedłem dookoła budowlę na wzgórzu.Grube bladoniebieskie, nieciekawe architektonicznie mury strzegły zazdrośnie swych tajemnic, nie można też było zajrzeć do środka przez wysokie, wąskie okna.Zupełnie jak w fortecy.Podszedłem do budynku probostwa.Drzwi były otwarte.Schowałem się za rogiem, żeby się trochę rozejrzeć.Przy drzwiach po lewej stronie była niewielka tabliczka z napisami: „Proboszcz”, „Wikary”, które można było zasłaniać ruchomymi klapkami.Zarówno proboszcz, jak wikary byli obecni, o czym tabliczka informowała doskonale widocznymi z tej odległości złotymi literami.Jeden z księży pracował właśnie w swoim gabinecie, odwrócony plecami do wykuszowego okna, drugi siedział na taborecie przy okrągłym stole w przestronnym holu, przeznaczonym najwyraźniej do przyjmowania gości.Był zwrócony przodem do drzwi i okien, z jakąś książką, prawdopodobnie Biblią, w ręku.Poczytał trochę, podniósł wzrok, znów trochę poczytał i znów podniósł głowę znad książki.Robił to wszystko jakby od niechcenia, ale widać było, że jest skupiony i czujny.Po kilku minutach zamknął książkę i odłożył ją.Oparł się rękami o stół i siedział tak dłuższą chwilę; na jego twarzy malował się spokój, nie dostrzegłem w niej ani wyczekiwania, ani rezygnacji.Ściany holu były białe i czyste, umeblowanie stanowiły taborety i stół z ciemnego drewna.Ksiądz miał na sobie białą szatę — wszystko razem było schludne, niewyszukane, proste.Udzielił mi się spokój tego miejsca.Bardziej jednak niż sceneria zaintrygowała mnie myśl, a raczej przeczucie, że oto ten człowiek — otwarty i cierpliwy — jest tu po to, żeby jeśli ktoś, ktokolwiek, przyjdzie porozmawiać o sprawach duszy, o ciężarze na sercu, o nieczystym sumieniu, wysłuchać go z miłością.Bo obdarzanie miłością było jego profesją; dawał pociechę i radę i robił to najlepiej, jak potrafił.Byłem poruszony.To, co zobaczyłem, zakradło się do mojego serca i przyprawiło mnie o dreszcz.Ksiądz wstał.Pomyślałem, że może zasłoni napis, ale nie zrobił tego.Odszedł tylko w głąb probostwa, pozostawiając drzwi z holu do sąsiedniego pomieszczenia otwarte tak samo szeroko jak frontowe.Te otwarte drzwi przykuły moją uwagę.Najwyraźniej obaj księża wciąż pozostawali do dyspozycji wiernych.Zebrałem się na odwagę i wszedłem do kościoła.Czułem ucisk w żołądku.Bałem się, że natrafię na jakiegoś chrześcijanina, który wrzaśnie na mnie: „A ty co tu robisz? Jak śmiesz wchodzić do tego świętego miejsca, ty profanie! Wynoś się, i to natychmiast!”.Ale w kościele nikogo nie było.Niewiele też rozumiałem z tego, co zobaczyłem.Wszedłem głębiej, żeby przyjrzeć się ołtarzowi.Było tam malowidło.Czyżby murti? Przedstawiało składanie ofiary.Gniewnemu Bogu, którego można przebłagać tylko ofiarą krwi.Jakieś oszołomione kobiety wznosiły oczy ku niebu, dookoła fruwały tłuściutkie dzieci ze skrzydełkami.W powietrzu unosił się jakiś charyzmatyczny ptak.Która z tych istot była bogiem? Z boku stała drewniana, pomalowana rzeźba.Znów ofiara, okaleczony, krwawiący mężczyzna, z ranami w jaskrawych kolorach.Przyjrzałem się jego kolanom; były całe zdarte.Różowa, podobna do płatków kwiatu skóra odchodziła od kości, odsłaniając krwistoczerwone rzepki.Trudno było połączyć tę scenę męki z widzianym przed chwilą księdzem.Następnego dnia o tej samej porze przekroczyłem próg probostwa.Katolicy mają opinię surowych i bezwzględnych w swoich sądach.Moje spotkanie z księdzem Martinem w ogóle tego nie potwierdziło.Był bardzo miły [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl