, Marek Holynski E mailem z Doliny Krzemowej (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czytelna grafika i sprawne mechanizmy współpracy z maszyną powodują, że surfuje się po Sieci lekko, łatwo, a nawet przyjemnie.Żeby wyłowić coś wartościowego z tego oceanu wiadomości, zaczęto używać przeglądarek (termin browser można też tłumaczyć jako „szperacz”), takich jak Microsoft Explorer czy Netscape Navigator.Wspierały je wyszukiwarki w rodzaju Yahoo, AltaVista czy Infoseek, poszukujące żądanych słów kluczowych w katalogach obejmujących setki milionów stron.Wyłuskują one z WWW nie tylko potrzebne materiały, ale także takie, o których nie wiedzieliśmy, że warto o nich wiedzieć.To jakby skrzyżowanie książki telefonicznej z encyklopedią - a raczej otwarty uniwersytet powszechny.Nic więc dziwnego, że właśnie zastosowań edukacyjnych namnożyło się w Sieci niemało.W połowie lat dziewięćdziesiątych codziennie przybywało kilkanaście tysięcy adresów internetowych.Serwery firmy Netscape, głównego pająka w światowej pajęczynie, rejestrowały każdego dnia 100 milionów wizyt.Liczba imponująca, nawet jeśli założyć, że niektórzy internetowi goście odwiedzali je parokrotnie.***Braliśmy czynny udział w rozkręcaniu tego szaleństwa.Jedną z nowości, która miała przyciągnąć do Internetu szeroką publiczność, był trzeci wymiar.Sklepy internetowe rosły jak grzyby po deszczu i już dało się słyszeć utyskiwania klientów na płaskie obrazki w sieciowych katalogach.Nowy samochód dobrze jest obejrzeć ze wszystkich stron; kupując dom, warto wejść do środka i poustawiać meble w pokojach.Trójwymiarowość wymaga specjalnych języków programowania, takich jak Java lub VRML (Virtual Reality Modeling Language).Ten ostatni był świetnym przykładem, jak stosować Internet do rozwoju Internetu.Pomysł narodził się na genewskiej konferencji World Wide Web wiosną 1994 roku.Podczas sesji omawiającej sieciowe możliwości kreowania wirtualnej rzeczywistości jednogłośnie uznano potrzebę wprowadzenia trójwymiarowej grafiki za problem numer jeden.Wkrótce po konferencji powstała w Internecie grupa dyskusyjna „www-vrml”, która po tygodniu liczyła już ponad tysiąc uczestników.Pracownicy rozmaitych firm oraz ośrodków badawczych połączyli w Sieci wysiłki i po kilku miesiącach wstępna specyfikacja języka do grafiki 3D była gotowa.W tym momencie okazało się, że rozszerzanie HTML (stosowanego w Internecie HyperText Markup Language), który został zaprojektowany dla tekstu, nie wchodzi w grę.Nie było jednak jasne, w kierunku której z istniejących konwencji należy oscylować.Po krótkiej i rzeczowej wymianie poczty elektronicznej grupa www-vrml znalazła rozwiązanie: trzeba się oprzeć na formacie Open Inventor.Inventor stanowił w tych czasach popularne narzędzie do tworzenia trójwymiarowych scen z biblioteki gotowych kształtów, modeli oświetlenia, ruchu, pokryć powierzchni i efektów realizmu wizualnego.Był on jednym z głównych sekretów Silicon Graphics.Pomni precedensu OpenGL, zdecydowaliśmy się zrezygnować z praw autorskich.I jako „otwarte” oprogramowanie Open Inventor stał się dostępny dla wszystkich.Decyzja użycia formatów plikowych Inventora pozwoliła na przeskoczenie kilku etapów projektowych.Wkrótce ukończono roboczą wersję VRML i niemal natychmiast została ona przyjęta jako standard przez kilkanaście firm zainteresowanych trójwymiarową siecią.Prace nad VRML przebiegały w rekordowym tempie, a uwieńczyła je publiczna premiera 10 kwietnia 1995 roku na konferencji Internet World w San Jose.Było w czym wybierać: budynki, stacje kosmiczne, samoloty, biżuteria, tancerze na scenie, przedmioty codziennego użytku, ptaki, owoce, komputery - wszystko to dawało się na ekranie obracać, przesuwać i obserwować z dowolnej perspektywy.***Ilekroć jestem w San Francisco, staram się wpaść bodaj na godzinę do Exploratorium.Trudno je nazwać zwykłym muzeum nauki i techniki.Jako jedyny gmach pozostały po monumentalnej wystawie Panama-Pacyfik, wieńczącej w 1915 roku zakończenie budowy Kanału Panamskiego, wyróżnia się swym dostojnym wyglądem w malowniczej dzielnicy Marina, wśród małych pastelowych domków, mocno pokiereszowanych podczas trzęsienia ziemi w 1989 roku.Po zamknięciu wystawy Panama-Pacyfik w budynku zaprojektowanym jako Pałac Sztuk Pięknych odbywały się rozmaite imprezy artystyczne; potem przeznaczano go kolejno na magazyny wojskowe, korty tenisowe, remizę straży pożarnej, składnicę książek telefonicznych.A gdy po drugiej wojnie światowej powstawał w San Francisco ONZ, garażowały tu limuzyny dyplomatów.Dziś gmach Exploratorium prezentuje się nobliwie.Nastrój „świątyni dumania” potęguje minipark od frontu - koryncka kolumnada z rotundą i jeziorko łabędzie.Burzliwym i zmiennym dziejom tego obiektu bardziej jednak odpowiadają organizowane we wnętrzu ekspozycje.Co roku odwiedza muzeum ponad pół miliona osób.Wszyscy mają prawo wszystkiego dotknąć, a nawet są do tego zachęcani w warsztatach, gdzie projektuje się i wykonuje większość eksponatów.Na oczach żywo reagującego tłumu programiści z wiodących firm wprowadzają końcowe poprawki w pakietach, które wkrótce pojawią się na rynku.Specjaliści od Sieci w asyście kibiców penetrują najodleglejsze zakątki WWW Animatorzy ze studia Lucasa sprawdzają reakcje widzów na robocze wersje filmowych trików.Eksploratorski duch zwycięża materię.Każdy może (pod okiem miejscowego fachowca) rozebrać komputer i zobaczyć, jak działają jego podzespoły.O uwagę zwiedzających zabiegają graficy komputerowi, muzycy, cyberpunkowi autorzy science fiction i dzieci z okolicznych szkół, demonstrujące własne programy internetowe.Największym powodzeniem cieszy się „City Space” - wirtualne miasto wznoszone wspólnym wysiłkiem z różnych krańców infostrady.Rozrasta się ono do sporych wymiarów.Odwiedziny w „City Space” nie ograniczają się jedynie do nawigowania myszką po ulicach wyimaginowanego centrum i zaglądania do wirtualnych sklepów.Można w nim zostawić indywidualny ślad: zbudować dom, zaludnić ulicę postaciami własnego pomysłu albo sprezentować komunikacji miejskiej nowy autobus (modelując nie tylko jego sylwetkę czy ruch po jezdni, ale i warkot silnika).Obserwowałem przez jakiś czas dwóch czternastolatków, budujących w „City Space” budkę z lodami na skrzyżowaniu głównych ulic.Pracowali samodzielnie - ojciec jednego z nich próbował na początku pomagać, ale pogubił się w obliczaniu perspektywy i dyplomatycznie zaoferował przyniesienie coca-coli.Chłopcom szło znakomicie do chwili, kiedy postanowili, że w oknach kiosku muszą odbijać się zarysy sąsiednich domów.Kolejne próby nałożenia tekstury na półprzeźroczystą powierzchnię szyby nie przynosiły rezultatu.W końcu znaleźli błąd.Argument funkcji przezroczystości w OpenGL powinien wyrażać się liczbą zmiennoprzecinkową, a nie całkowitą.Kiosk był gotów.Już po paru minutach pojawił się przed nim jakiś wirtualny internauta ciekawy, czy w środku są naprawdę lody.***Mój domowy komputer jest podłączony do Internetu już od roku 1994 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl