, Lem Stanislaw Glos Pana 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pająki, żuki i mnóstwo innych owa­dów, które cierpliwie znosili biologowie do owej cze­luści, w ogóle nie reagowały na obecność rozgrzewanej toczącymi się w niej reakcjami substancji.Mówiło się o falach, promieniach, dobrze, że nie o telepatii.U much, których węzły, brzuszne porażono farmakologicznie, efekt się nie przejawiał.Ale ustalenie to było raczej trywialne.Nieszczęsne muchy narkotyzowano, wycinano im po kolei, co się tylko dało, unie­ruchamiano im na przemian nóżki i skrzydełka, lecz w końcu dowiedziano się tego tylko, że gruba warstwa dielektryku ekranuje skutecznie efekt.Był więc fi­zyczny, a nie “cudowny”.Zapewne.Lecz nadal nie wiedziano, co go wywołuje.Zapewniono mnie, iż rzecz się wyjaśni - pracowała nad tym osobna grupa bioników i fizyków.Jeśli coś wykryła, do dzisiaj nic mi o tym nie wiadomo.Zresztą nie był Pan Much niebezpieczny dla żywych organizmów znajdujących się w jego pobliżu; nawet muchom w końcu nie działo się nic złego.XIZ nastaniem jesieni, kalendarzowej tylko, bo słońce, jak w sierpniu, stało nad pustynią, od nowa, choć trudno rzec, że z nowymi siłami, wziąłem się do kodu.To, co w Projekcie uważano za jego sukces najwięk­szy i co nim na pewno było pod względem technicz­nym, syntezę Żabiego Skrzeku, nie tylko zaniedby­wałem w moich spekulacjach, ale w gruncie rzeczy pomijałem, jak gdybym miał ów osobliwy produkt za artefakt.Ci, co go stworzyli, zarzucali mi, że powo­duję się uprzedzeniem irracjonalnym, zakorzenionym w prywatnej awersji do owe) substancji - jakkol­wiek śmiesznie to brzmiało.Sugerowali też, Dill na przykład, że nieco dramatyczna celebra, jaką ludzie obu zespołów otoczyli ów “śluz nuklearny”, obudziła we mnie rezerwę skierowaną na samego Pana Much albo że miałem owym empirykom za złe dodanie do jednej tajemnicy, samego kodu, drugiej, tego wytworu o nieznanym przeznaczeniu.Nie godziłem się z tym, bo także efekt Romney powiększył naszą ignorancję, lecz właśnie w nim upa­trywałem - wtedy przynajmniej - pewną szansę dotarcia do postawy Nadawców, a przez to i do treści samego przesłania.W nadziei, że wzbogacę moją in­wencję, przestudiowałem mnóstwo prac poświęconych historii odczytania genetycznego kodu człowieka i zwierząt.Czasem wydawało mi się mgliście, że paralelą zjawiska, przed którym stałem, jest owa “podwój­ność” każdego organizmu, który jest zarazem i sobą, i nośnikiem informacji adresowanej sprawczo do przyszłych czasów, do pokoleń.Cóż jednak właściwie można było począć z taką analogią? Arsenał środków pojęciowych, jakimi mogła mnie obdarzyć epoka, wydawał mi się chwilami za­trważająco ubogi.Wiedza nasza stała się rozmiarem olbrzymia tylko wobec człowieka, nie wobec świata.Pomiędzy rozprężającą się w kumulatywnej eksplozji.czołówką technik instrumentalnych a biologią czło­wieka powstaje na naszych oczach niepokonanie roz­rastajacy się rozziew, który rozdziera ludzkość na front zbieraczy wiadomości i jego odwody oraz na płodni tłumy, obdarzane równowagą dzięki napełnia­niu mózgów papką informacyjną, tak samo prefabrykowaną, jak papka pokarmowa dla trzewi.Rozpoczy­na się wielkie rozmrowienie, skoro został przekroczo­ny - nikt nie wie dokładnie, kiedy - próg, za któ­rym zapas nagromadzonej wiedzy już nigdy nie zo­stanie ogarnięty przez jakikolwiek pojedynczy umysł.Nie tyle wzbogacać ową wiedzę, ile najpierw unie­ważniać jej olbrzymie złoża tani, gdzie zalega drugo­rzędna, a tym samym zbędna informacja - to wydaje mi się pierwszą powinnością nowej nauki.Techniki informacyjne utworzyły sytuację raju, w którym rze­komo każdy, kto by tego chciał, może poznać wszyst­ko, lecz jest to kompletna fikcja.Wybór równający się rezygnacji jest nieunikniony - jak oddychanie.Gdyby ludzkość nie była tak nieustannie dźgana, drażniona i przypalana lokalnym zagryzaniem się na­cjonalizmów, zderzeniami interesów (często pozor­nych), nadmiarem zgromadzonym w jednych punktach globu, przy równoczesnym niedostatku w innych (a przecież już w technicznych naszych.możliwościach spoczywa umiejętność - zasadnicza przynajmniej - rozwiązania tych sprzeczności), może by dopiero po­jęła, jak bardzo owe małe, krwawe fajerwerki, z po­ruszającym je na dystans kapitałem nuklearnym Wiel­kich, przesłaniają jej.to, co dzieje się tymczasem “samo”, puszczone luzem i pozbawione kontroli.Polityka uznawała glob, zupełnie jak w poprzednich wiekach.(teraz - już razem z otaczającą go przestrzenią doksiężycową) - za szachową.deskę rozgrywek, kiedy tymczasem owa deska podstępnie zmieniała się, nie była już oparciem nieruchomym, podstawą, lecz raczej tratwą rozszczepianą- uderzeniami niewidzialnych prą­dów, niosących ją w stronę, w którą nikt nie patrzał.Proszę wybaczyć mi tę metaforykę.Ależ tak, futurologowie rozmnożyli się jak grzyby ,od czasu, kiedy Herman Kahn unaukowił profesję Kasandry, lecz nikt jakoś z nich nie powiedział wyraźnie tego, że zdaliśmy się w całości na łaskę i niełaskę technologicznego roz­woju.Role tymczasem odwracały się: ludzkość stawa­ła się dla technologii środkiem czy instrumentem, osiągnięcia celu zasadniczo nieznanego.Poszukiwanie broni skutecznej ultymatywnie zamieniło uczonych w poszukiwaczy kamienia filozoficznego, który tym się tylko różnił od ideału alchemików, że zapewne istniał.Czytelnik prac futurologicznych miał przed sobą wykresy i tablice drukowane na kredowym pa­pierze, a powiadamiające go o tym, kiedy pojawią się reaktory wodorohelowe i kiedy ulegnie uprzemysło­wieniu telepatyczna własność umysłu.Przyszłe takie odkrycia przewidywano za pomocą zbiorowych głoso­wań w gronie odpowiednich specjalistów, przy czym sytuacja ta była o tyle groźniejsza od historycznych, że stwarzała fikcję wiedzy na miejscu, które dawniej wedle powszechnego rozeznania wypełniała najczyst­sza ignorancja.Wystarczyło przepatrzeć historię nauki, aby dojść do uprawdopodobnionego nią przeświadczenia, że o kształcie przyszłości zadecyduje to, czego nie wiemy dzisiaj i co jest nieprzewidywalne.Sytuację [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl