, Kowalewski Wlodzimierz Bog zaplacz (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Postanowiliśmy robić tylko własne rzeczy i stworzyć, jak to się potem mówiło, nowy image.Urządziliśmy postrzyżyny, żeby upodobnić się do Kotłowego, poszły won powycierane dżinsy, bluzy, paciorki, przydługie swetry.Zaczęliśmy nosić wąskie spodnie, marynarki i ciemne okulary, gładko golić policzki, pachnieć dobrymi wodami z pewexu.Wymyśliłem też nową nazwę - Klapperstorch; kiedy nas pytano, co znaczy, zgodnie odpowiadaliśmy, że jest dla jaj.„Ty też nie możesz się tak nazywać - zatrzymał mnie kiedyś w drzwiach Kotłowy.- Henryk Bazyliszyn to nie nazwisko dla rockera”.„A jak?”„Cmon” - odparł bez namysłu.„Skąd? Dlaczego?”„Widziałem gdzieś na murze”.Tak zostało, zresztą wszyscy używaliśmy ksyw, naszych nazwisk nikt nie znał, nawet odzwyczailiśmy się odnich.Graliśmy przede wszystkim moje utwory, te z samotnej giżyckiej zimy, nadal w klubie „Przybudówka”, najczęściej do tańca.Ku memu zdumieniu, zaliczałem jakoś kolejne semestry studiów, chociaż niewiele robiłem w tym kierunku.Płynęły miesiące, kwartały, sytuacja zespołu stawała się nudna i denerwująca.Tylko klub i klub, sobotnie wieczory, rzadko większa impreza, średnie zainteresowanie, żadnych propozycji, żadnych możliwości nagrań.W polskim rocku robiło się coraz tłoczniej, radio puszczało coraz to nowe kapele, wychodziły fantastyczne płyty - nas nikt nie chciał znać, staliśmy na uboczu.Wymyśliliśmy więc, że trzeba spróbować załapać się na Jarocin.Przez dwie noce w studiu studenckiego radiowęzła „Miś” skleciliśmy kasetę demo i wysłaliśmy.Zakwalifikowali nas.Mieliśmy grać o jedenastej w nocy, przewlokło się do pierwszej.Siedziałem na jakiejś pace z moją jolaną między nogami, tłum wył i gwizdał, orkiestry wpadały na scenę i uciekały.Latali obok hipole w podartych łachach, regałowcy z dredami na głowach i gębami wysmarowanymi samoopalaczem, puny z irokezami na sztorc.Było mi zimno, marzyłem tylko o drodze na stację, o elektrycznym pociągu do Poznania, o przesiadce na pośpieszny Wrocław - Olsztyn i o tym, że już jutro w południe mógłbym chodzić sobie po Giżycku, leżeć na plaży albo popijać kawę przed domkiem starych nad zatoką Tracz.Bałem się, widziałem nas zupełnie gołych w blaskach reflektorów i słyszałem już ten potężny, wielotysięczny ryk, którego doświadczyła w Jarocinie niejedna kapela, wymachiwanie pięściami i skandowanie jak armatnie salwy: „Wy - pier - da - lać!!! Wy - pier - da - lać!!! Wy - pier - da - lać!!!” Nawet czułem zawczasu wstyd, przewidywałem miny znajomych w Bydgoszczy, drwiące spojrzenia całegoGiżycka, gdzie pewnie długo bym się nie mógł pokazać.Obok przerażony Kotłowy oglądał sobie ręce i powtarzał głupawo: „Napuchłem, napuchłem.”, a Bakon, majstrujący przy gitarze basowej, mruczał tylko: „A jak nie zastroi? A jak, kurwa, nie zastroi?” Także Bródek, perkusista, zrzędził łamiącym się głosem: „To, z czym my wyjdziemy, to zwyczajne gówno przy każdej grupie tutaj!” - aż trzeba mu było zamknąć mordę.I stał się największy cud w moim życiu.Z tego strachu, desperacji, poczucia poniżenia poszliśmy jak burza piaskowa, jak cyklon, jak Legia Cudzoziemska na Beduinów.Po dziesięciu akordach rozległ się straszliwy wybuch wrzasku, w którym najpierw usłyszałem zdziwienie bez granic, potem spazm bezkrytycznego zachwytu i wreszcie to, o co najbardziej chodzi - zwierzęce uwielbienie fanów dla idoli.Nie zwracałem wcale uwagi na tańczące, rozfalowane masy ludzi przede mną, uciekałem tylko wzrokiem od wielkich świateł dających po oczach i wiedziałem, że nie wolno mi przerwać, przystopować choć parę sekund.W szaleńczym tempie, na jednym oddechu prześpiewaliśmy z pięć piosenek bez żadnej pauzy, pamiętam, że na pewno Cyryla, Kamę, Loczki.Kiedy schodziliśmy, nastąpił zbiorowy orgazm - nie chcieli nas wypuścić.„Tak jeszcze nie było! Bisować, kurna, bisować, bo nam tu wszystko rozpieprzą!” - krzyczał Rustecki, który prowadził całość.Na bis graliśmy Hej, dziewczyno, hej Niebiesko- Czarnych i Carrie- Anne The Hollies.Niebiesko- Czarnych śpiewali chórem, chociaż nie było ich na świecie, kiedy powstał ten numer.To pokolenie widać miało już rocka zaszczepionego w genach.Następną kapelę obrzucili butami i torebkami z mlekiem, uspokoili się dopiero, gdy zajechały całe kawalkady milicyjnych suk i o mało co nie doszło do pałowania i przerwania festiwalu.Oglądaliśmy później telewizyjny materiał z występu, nigdy zresztą niewyemitowany.Rzeczywiście było nieźle - mocne, ale oszczędne gitarowe brzmienie, bez fuzzów i przystawek, chórki - wysoko bijące głosy; nikt j u ż i nikt j e s z c z e tak nie śpiewał.Na scenie cztery skupione przy sobie sylwetki bez pretensjonalnych gestów, z wyjątkiem Kotłowego, który z boku łapał szneki, klękał, wstawał i miotał się za swoją klawiaturą jak w cyrku.Zszedłem z rampy jako ktoś zupełnie inny.To, co się potem wyprawiało, przypominało olbrzymią betoniarkę, do której wrzucili nas wszystkich, włączyli silnik i zwieli.Niczego nie rozumiałem.Raban, rwetes, ciąganie w różne strony.Godzinę wcześniej siedzieliśmy sobie na pace i nikt nawet na nas nie spojrzał, a teraz naokoło tłoczyli się jacyś przymilnie uśmiechnięci ludzie, gratulowali, podtykali mikrofony i chcieli wypowiedzi; gadaliśmy coś bez sensu, przekrzykując się na prawo i lewo.Pierwszy wywiad dla „Razem”, drugi dla „Magazynu Muzycznego”, dziennikarze szeptali, że już nieoficjalnie wiedzą, że na pewno będzie nagroda, może nawet główna.Była główna.Pisali o nas i mówili, także „Trybuna Ludu”.Doskonale pamiętam: Nareszcie szczera muzyka prosto z robotniczych dzielnic Bydgoszczy.Tylko dlaczego młodzi ludzie w 40-lecie Polski Ludowej funduj ą sobie niemiecką nazwę?Dla jaj - dopisał Kotłowy różowym flamastrem na strzępie gazety [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl