, Kesey Ken Lot nad kukulczym gniazdem 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy czarny znów się zamachnął, chwycił go za rękę i potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć po poprzednim ciosie.Kołysali się przez chwilę, dysząc w rytm bulgoczącej wody; potem McMurphy odepchnął czarnego, zgiął nogi w kolanach, wtulił głowę w ramiona, żeby chronić podbródek, podniósł pięści po obu stronach głowy i ruszył na przeciwnika.Wtedy cichy, równy rząd nagich mężczyzn przemienił się w rozszalałe koło, w ring zbity z ludzkich ciał.Czarne pięści trafiały w zniżoną rudą głowę i szeroki kark, znacząc McMurphy’emu na czerwono skronie i policzki.Sani­tariusz odskakiwał po każdym ciosie.Wyższy, z rękami dłuż­szymi od grubych, czerwonych łap McMurphy’ego, bił go szyb­kimi seriami po ramionach i głowie, nie dopuszczając do zwar­cia.McMurphy parł naprzód z twarzą pochyloną w dół, ciężki­mi, płaskimi krokami, zerkając co pewien czas na czarnego spomiędzy pokrytych tatuażami pięści, aż wreszcie zepchnął go na ścianę nagich mężczyzn i strzelił pięścią prosto w środek białej, wykrochmalonej bluzy.Bazaltowa twarz pękła wpół; z ró­żowej szczeliny wysunął się język barwy lodów truskawkowych.Ale Washington uciekł spod czołgowej szarży McMurphy’ego; zdążył go stuknąć kilka razy, zanim sam znów dostał czerwoną pięścią.Tym razem otworzył usta znacznie szerzej - niezdrowa różowa plama na czarnym tle.McMurphy miał czerwone ślady na głowie i ramionach, ale nic mu nie było.Wciąż napierał, inkasując po dziesięć ciosów za każdy własny, a czarny wciąż się cofał.Okrążyli tak kilka razy całą umywalnię; w końcu Washington zaczął dyszeć, poty­kać się i już tylko starał się unikać razów czerwonych cepów.Chłopcy wołali do McMurphy’ego, żeby go wykończył.Ale rudzielcowi wcale się nie spieszyło.Czarny odskoczył po ciosie w ramię i spojrzał szybko na przypatrujących się walce sanitariuszy.- Williams.Warren.niech was cholera!Drugi rosły czarny przedarł się przez tłum i chwycił McMurphy’ego od tyłu za ramiona.McMurphy strząsnął go jak buhaj małpę, ale czarny znów wskoczył mu na plecy.Zdjąłem go więc z McMurphy’ego i cisnąłem pod prysznic.W środku musiał mieć same rurki: nie ważył więcej niż cztery, pięć kilo.Najmniejszy czarny rozejrzał się na boki, odwrócił się i rzucił do drzwi.Kiedy patrzyłem, jak ucieka, ten drugi wyszedł spod prysznicu i założył mi chwyt zapaśniczy, wsuwając ręce pod pachy i zaciskając na karku.Wbiegłem z nim tyłem pod prysznic i rozgniotłem go o kafle.Ale kiedy osunąłem się razem z nim na posadzkę, żeby dalej spokojnie obserwować, jak Washingtonowi trzaskają żebra pod ciosami McMurphy’ego, czarnuch za­czął gryźć mnie w kark; wtedy złamałem ten jego uchwyt.Czar­ny przestał się ruszać, a krochmal z jego uniformu zaczął spły­wać z wodą do otworu ściekowego.Kiedy najmniejszy czarny przybiegł z powrotem do umywalni wraz z czterema sanitariuszami z oddziału furiatów, niosąc rze­mienie, mankiety i koce, Okresowi wkładali właśnie ubrania i ściskali prawice mnie i McMurphy’emu, mówiąc, że czarnym od dawna należało się lanie, że walka była wspaniała i skończyła się wielkim, zasłużonym zwycięstwem.Gadali tak, żeby nas pocieszyć i podnieść na duchu, a podczas gdy oni rozwodzili się nad naszym triumfem, Wielka Oddziałowa pomagała sanita­riuszom zakładać nam miękkie skórzane mankiety.Na oddziale furiatów dudni nieprzerwanie jak w hali fabrycz­nej czy w więziennej tłoczni tablic rejestracyjnych.Czas mie­rzony jest tutaj stukotem piłeczki pingpongowej: pyk-pyk, pyk-pyk.Pacjenci spacerują każdy własną trasą, chodząc małymi, szybkimi krokami od ściany do ściany, tam i z powrotem niczym zwierzęta w klatce, wydeptując w posadzce krzyżujące się ścież­ki.W powietrzu unosi się przykra, podobna do spalenizny woń lęku, wydzielana przez chorych oszalałych ze strachu, a pod stołem do ping-ponga i po kątach czają się, zgrzytając zębami, skulone kształty, których lekarze i pielęgniarki nie widzą, sani­tariusze zaś nie są w stanie wytruć środkami dezynfekującymi.Gdy tylko otworzyły się przed nami drzwi oddziału furiatów i sanitariusze wprowadzili nas do środka, od razu poczułem tę woń spalenizny i usłyszałem zgrzytanie zębów.Tuż za drzwiami powitał nas wysoki, kościsty staruch dyn­dający na drucie przeciągniętym między jego łopatkami.Obe­jrzał nas żółtymi, zaropiałymi oczyma i potrząsnął głową.- Umywam od tego ręce - oświadczył czarnym, nim drut pociągnął go za sobą korytarzem.Ruszyliśmy za nim w stronę świetlicy.McMurphy stanął w drzwiach w szerokim rozkroku i odchylił głowę, żeby się roze­jrzeć; chciał też zahaczyć kciuki o kieszenie, ale skórzane man­kiety były zbyt blisko siebie.- Ale cyrk - mruknął do mnie kątem ust.Skinąłem głową.Byłem tu nie po raz pierwszy.Kilku facetów przestało spacerować, żeby się nam przyjrzeć, a kościsty staruch znów minął nas na swoim drucie, umywając ręce.Z początku nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi.Sa­nitariusze weszli do dyżurki, pozostawiając nas w drzwiach świetlicy.McMurphy miał jedno oko spuchnięte, jakby je ciągle mrużył, a usta tak pokiereszowane, że uśmiechanie się sprawia­ło mu ból.Podniósł skrępowane dłonie, wpatrując się w prze­chadzających się dudniącymi krokami furiatów, i odetchnął głę­boko.- McMurphy, do usług - przedstawił się, przeciągając słowa niczym kowboj na filmie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl