, Kay Guy Gavriel Tigana (SCAN dal 920) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak.O, tak.Skąd mamy wziąć broń, Mattio?- Stamtąd.- Mattio wskazał ręką na pobliskie pólko, gdzie wbrew porze roku rosło wysokie zboże.- Chodź.Za chwilę znajdą się nad twoim strumieniem.Baerd nic nie powiedział.Poszedł za Mattiem.Przyłączyli się do nich Elena i Donar.Na polu zboża byli już inni mężczyź­ni i kobiety; Baerd zauważył, że pochylają się, zrywając źdźbła, które tej nocy mają być ich bronią.Było to niewiarygodne, nie­samowite, ale Baerd zaczynał się już oswajać z tym miejscem, rozumieć działającą tu magię.Częścią umysłu funkcjonującą poza surową logiką dnia pojął, że tak bardzo zagrożone wyso­kie, żółte zboże stanowi tej nocy jedyną możliwą broń.Będą walczyć o pola ze zbożem w dłoniach.Wszedł między ludzi znajdujących się na polu, ostrożnie sta­wiając nogi, pochylił się i chwycił żółtą łodygę.Wyszła z ziemi łatwo, chętnie poddając się jego ręce w tę zieloną noc.Wrócił na puste pole, zważył łodygę w dłoni, zamachnął się nią ostroż­nie i zobaczył, że zesztywniała niby kuty metal.Przecięła po­wietrze ze świstem.Dotknął ostrza palcem i skaleczył się.Ło­dyga przewyższała ostrością wszystkie klingi, jakie kiedykol­wiek trzymał w ręce, a miała tyle ostrzy, ile wyrabiane przed wiekami legendarne klingi z Quilei.Spojrzał ku zachodowi.Ygratheńczycy schodzili z najbliż­szego wzgórza.W świetle księżyca widział błysk ich broni.To nie sen, powiedział sobie w duchu.To nie sen.Obok niego stał nieporuszony, posępny Donar.Dalej był Mattio z zaciętym wyrazem twarzy.Z tyłu i wokół nich gro­madzili się mężczyźni i kobiety, a wszyscy trzymali w rękach zbożowe miecze i wszyscy wyglądali tak samo: twarze mieli surowe, stanowcze i bez cienia lęku.- Ruszajmy - przemówił wtedy Donar, odwracając się, by na wszystkich spojrzeć.- Ruszajmy do walki o pola i nasze rodziny.Pójdziecie za mną na wojnę Żaru?- Za pola! - krzyknęli Nocni Wędrowcy i unieśli w niebo swe żywe miecze.To, co wykrzyczał Baerd di Tigana bar Saevar, wykrzyczał tylko w swym sercu, lecz ruszył naprzód ze wszystkimi, dzier­żąc w ręku kłos zboża niczym długi miecz, by walczyć pod bla­dozielonym księżycem w tym zaczarowanym miejscu.Kiedy Inni padali na ziemię, pokryci łuskami i szarzy, ślepi i rojący się od robaków, nie było widać krwi.Elena wiedziała, dlaczego tak się dzieje, bo przed laty wytłumaczył jej to Donar: krew oznacza życie, a ich nieprzyjaciele są wrogami, są przeci­wieństwem jakiegokolwiek życia.Kiedy padają pod ciosami zbożowych mieczy, nic z nich nie wypływa, nic nie wsiąka w ziemię.Było ich tak wielu.Przewalali się szarą masą niczym pozba­wione muszli ślimaki, wylewając się spomiędzy wzgórz i ciągnąc nad strumień, gdzie stawili im czoło Donar, Mattio i Baerd.Elena przygotowywała się do walki w głośnym, wirującym, zielonkawym chaosie nocy.Bała się, lecz wiedziała, że z tym da sobie radę.Pamiętała, jak śmiertelnie była przerażona pod­czas swej pierwszej wojny Żaru, zastanawiając się, jak może walczyć z tymi ohydnymi stworami rodem z koszmaru, skoro w świecie dnia ledwo potrafi udźwignąć miecz.Donar i Verzar uspokoili ją jednak: tu, w czasie zielonej nocy magii liczy się dusza i duch, tutaj ciała, w jakich się znaleźli, kształtuje i napędza odwaga oraz pragnienie.Podczas Nocy Żaru Elena czuła się o wiele silniejsza, o wiele zręczniejsza i szybsza.To też ją przerażało, tak za pierwszym razem, jak i potem: pod tym zielonym księżycem potrafiła zabijać.Musia­ła sobie jakoś z tą świadomością poradzić, oswoić się z nią.Udawało się to wszystkim, chociaż w różnym stopniu.Nikt z nich nie był taki sam jak pod słońcem czy dwoma księżycami ich świata.Owej wojennej nocy ciało Donara z każdym rokiem coraz bardziej przybliżało się do swego utraconego kształtu.Podobnie jak Baerd, który też sięgnął wstecz, lecz bardziej niż można się było domyślić czy spodziewać.Powiedział, że ma piętnaście lat.Nie czternaście, bo wtedy nie pozwolono by mu przyjść.Elena tego nie rozumiała, ale nie miała czasu, żeby roztrząsać takie sprawy.Nie teraz.Inni znajdowali się już w strumieniu i próbowali z niego wyjść, przyoblekłszy ohydne kształty, jakie nadał im jej umysł.Uchyliła się przed toporem, którym zamachnął się ociekają­cy wodą potwór, gramoląc się na brzeg, zacisnęła zęby i cięła w dół z instynktowną skutecznością, o jaką nigdy by się nie podejrzewała.Poczuła, jak jej klinga, ten żywy miecz, rozcina łuskowaty pancerz i zagłębia się w pełne robaków ciało prze­ciwnika.Z trudem wyciągnęła z niego miecz, nienawidząc tego, co robi, lecz jeszcze bardziej nienawidząc Innych.Odwróciła się, w ostatniej chwili parując kolejne uderzenie i cofnęła o krok przed dwoma atakującymi ją z prawej strony stworami.Unios­ła broń w rozpaczliwej próbie obrony.Nagle naprzeciw niej został tylko jeden z Innych.Po chwili nie było już żadnego.Opuściła miecz i spojrzała na Baerda.Na tego obcego przy­bysza, na daną jej przez noc obietnicę.Uśmiechnął się do niej, stojąc z zaciśniętymi wargami nad ciałami Innych, których właśnie zabił.Uśmiechał się, uratowawszy jej życie, ale nie powiedział ani słowa.Potem poszedł nad brzeg rzeki.Patrzyła za nim, widziała, jak jego chłopięce ciało rzuca się w wir walki, i nie wiedziała, czy poddać się fali nadziei wywołanej jego zdu­miewającą sprawnością, czy boleć nad wyrazem jego zbyt mło­dzieńczego spojrzenia.Nie było jednak czasu na takie rozważania.Rzeka kipiała od ciał brnących w niej Innych.Zieloną noc przecinały niczym ostrza dźwięku wrzaski bólu i okrzyki wściekłości.Zobaczyła stojącego na brzegu trochę dalej na południe Donara, który trzymanym oburącz mieczem zataczał kręgi sprzeciwu.Zoba­czyła stojącego obok niego Mattia, który z niezachwianą odwa­gą zadawał cięcia i pchnięcia, zręcznie omijając padające cia­ła.Wszędzie wokół niej Nocni Wędrowcy Certando rzucali się do walki.Zobaczyła jedną i drugą kobietę padającą pod ciosami zale­wającej je fali stworów z zachodu.Krzyknęła z wściekłości i obrzydzenia; wróciła biegiem nad brzeg rzeki, do Carenny, wymachując mieczem i czując, jak krew - krew, która jest ży­ciem i obietnicą życia - burzy się jej w żyłach z chęci odparcia wroga.Odparcia go teraz, tej nocy, a potem znów za rok, i jeszcze później, i w każdą następną Noc Żaru, by wiosenne siewy dały plony, by ziemia mogła jesienią dać owoce.W tym roku i w następnym, i jeszcze w następnym.Tkwiąc pośród wrzawy i hałasu, Elena spojrzała w górę.Oceniła wysokość wciąż wznoszącego się księżyca i nie mogła się powstrzymać, by nie spojrzeć z niepokojem na najbliższe ze zniszczonych wzgórz za strumieniem.Nikogo tam jeszcze nie było.Ale będzie.Na pewno.Co wtedy? Przestała o tym myśleć.Co będzie, to będzie.Wokół niej szalała wojna, a wynurzający się z rzeki po obu jej stronach Inni budzili dość przerażenia, by sparaliżować każdego.Przestała myśleć o wzgórzu i potężnie cięła w dół.Poczuła, jak ostrze zagłębia się w chropawe ramię.Usłyszała, jak Inny wydaje wilgotny, bulgocący dźwięk.Wyszarpnęła miecz i rzu­ciła się w lewo, ledwo parując cięcie z boku i z trudem utrzy­mując równowagę.Carenna podtrzymała ją wolną ręką od tyłu - nie miała nawet czasu spojrzeć, ale wiedziała, kto jej pomógł [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl