, John Grisham Rainmaker 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kurczę, ja też chciałbym zostać ważnym adwokatem od spraw upadłościowych, adwo­katem znanym i cenionym, żeby zatrudnione tu dziew­czyny mówiły mi po imieniu.W zeszłym roku jeden z profesorów powiedział nam, że praktykowanie prawa upadłościowego ma przed so­bą jasną przyszłość, nadchodzą bowiem czasy ekonomi­cznej zapaści.Będą cięcia budżetowe, powszechna redu­kcja zatrudnienia, wielkie firmy ulegną rozdrobnieniu.Wszystko sobie wykalkulował - on, facet, który nie przepracował ani godziny w prywatnej kancelarii ad­wokackiej.Niemniej, sądząc po tym, co dzieje się w korytarzu, gotów jestem przyznać facetowi rację.Prowadzenie spraw upadłościowych jest rzeczywiście zajęciem nader lukratywnym - bankrutują dosłownie wszyscy.Wręczam dokumenty zmordowanej kancelistce, milut­kiemu dziewczątku z ustami pełnymi gumy do żucia.Zerka na wniosek, po czym uważnie mi się przygląda.Mam na sobie dżinsową koszulę i spodnie koloru khaki.- Jest pan prawnikiem? - pyta głośno i widzę, że stojący najbliżej adwokaci odwracają głowy.- Nie.Dziewczę ciamka gumą i pyta jeszcze głośniej:- Jest pan dłużnikiem?- Tak - odpowiadam szybko.Dłużnik, który nie jest prawnikiem, może złożyć wniosek osobiście, choć do­tychczas nie widziałem, żeby gdziekolwiek to ogłaszali czy reklamowali.Kancelistka kiwa głową i stempluje wniosek.- Opłata za złożenie wniosku wynosi osiemdziesiąt dolarów.Wręczam jej cztery dwudziestki.Bierze banknoty i przygląda im się podejrzliwie.Na formularzu nie figuruje konto bankowe, ponieważ wczoraj je zlikwido­wałem, likwidując tym samym aktywa wartości jedenas­tu dolarów i osiemdziesięciu czterech centów.Lista aktywów wygląda następująco: jeden używany sa­mochód marki Toyota - pięćset dolarów; meble i sprzęt gospodarstwa domowego - sto pięćdziesiąt dolarów; kolekcja płyt kompaktowych - dwieście dolarów; ksią­żki prawnicze - sto dwadzieścia pięć dolarów; ubra­nie - sto pięćdziesiąt dolarów.Pozostałe aktywa uważa się za rzeczy osobiste, a jako takie są wyłączone z po­stępowania sądowego.Mogę je zatrzymać, lecz w dal­szym ciągu muszę spłacać tę nieszczęsną toyotę.- Gotówka, hę? - burczy dziewczątko i zaczyna wypisywać pokwitowanie.- Bo konta nie mam, czytać pani nie umie?! - pod­noszę głos, niemal krzyczę, żeby sprawić radochę tym, którzy nas podsłuchują.Przeszywa mnie wzrokiem, ja przeszywam wzrokiem ją.Wreszcie bierze się do pracy i niecałą minutę później podsuwa mi kopię wniosku wraz z pokwitowaniem.Na wniosku widnieje data i godzina rozprawy wstępnej oraz numer sali, do której mam się zgłosić.Już dochodzę do drzwi, gdy nagle ktoś dotyka mego ramienia i mówi:- Przepraszam pana.Przystaję, odwracam się i widzę krępego, młodego mężczyznę z czarną brodą.Brodacz wtyka mi do ręki wizytówkę.- Robbie Molk, adwokat.Mimo woli podsłuchałem pańską rozmowę w kancelarii i pomyślałem sobie, że przyda się panu pomoc w sprawie o BK.BK - tak mówią zawodowcy, spece, starzy wyjada­cze.BK to skrót od określenia “bankructwo”.Spoglądam na wizytówkę, potem na jego dziobatą twarz.Słyszałem o Molku, widziałem jego ogłoszenia w gazecie.Reklamuje się jako specjalista od “siódemki” - bierze sto pięćdziesiąt dolców - no i proszę, oto mecenas Molk we własnej osobie czyha w kancelarii niczym sęp, krąży po korytarzach wypatrując nieszczęsnego bankruta, by wydusić z niego ostatnie sto pięćdziesiąt dolarów.Grzecznie przyjmuję wizytówkę.- Nie, dziękuję - mówię z miłym uśmiechem.- Jakoś sobie poradzę.- Tego rodzaju sprawę można łatwo zawalić - od­parowuje błyskawicznie.Jestem przekonany, że przećwiczył tę ripostę tysiące razy.- Siódemka wcale nie jest taka prosta, przeciwnie, to podstępne bydlę.Mam takich spraw na kopy.Dwieście dolarów z góry i biorę się do roboty.Służę swoją kancelarią i kwalifiko­wanym personelem.A więc już dwieście, nie sto pięćdziesiąt.Wygląda na to, że albo stawki podskoczyły, albo facet liczy sobie więcej za rozmowę twarzą w twarz.Mógłbym go w tym momencie nieźle obsztorcować, ale coś mi mówi, że Molka poniżyć się nie da.- Nie, dziękuję - powtarzam i ruszam do drzwi.Jazda w dół jest koszmarnie powolna i bolesna.To­warzyszą mi sami adwokaci.Wszyscy są źle ubrani, wszyscy dźwigają zniszczone teczki i wszyscy mają na nogach zdarte buty.Stłoczeni jak sardynki w puszce, gadają o wyłączeniach z postępowania upadłościowego, o aktywach ubezpieczonych i o tych, których klient nie ubezpieczył.Mielą ozorami, pytlują, ględzą, prowadzą straszliwie ważne dyskusje, nie mogą przestać - z tru­dem to wytrzymuję.I nagle, gdy winda zatrzymuje się na parterze, uderza mnie pewna myśl.Nie mam zielonego pojęcia, co będę robił za rok, lecz jest wielce prawdopodobne - ba! niemal pewne - że będę jeździł tą samą windą, angażu­jąc się w banalne dyskusje z tymi samymi ludźmi.Tak, wszystko wskazuje na to, że zostanę jednym z nich, członkiem stada ulicznych sępów dybiących na spłuka­nego klienta, że tak samo jak oni będę krążył po sądach w poszukiwaniu żeru.Ta myśl mnie poraża.Jest mi gorąco i duszno, ciąg­nie mnie na wymioty.Winda się wreszcie zatrzymuje, banda adwokatów wypada na korytarz prowadzący do holu i nie przestając gadać, rozpierzcha się na wszystkie strony.Świeże powietrze mnie otrzeźwia.Idę pasażem Mid-America Mall, rozległą ulicą-deptakiem, po której jeździ coś w rodzaju małego trolejbusu zapchanego drobnymi pijaczkami.Kiedyś zwano ją Main Street, ulicą Główną, i do dzisiaj mieści się tam mnóstwo kancelarii adwokackich.Gmach sądu znajduje się led­wie kilka przecznic stąd.Mijam śródmiejskie wieżowce, zastanawiając się, co też się w nich dzieje: tam, w tych niezliczonych gabinetach, kancelariach i kancelaryjkach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl