, Herbert Frank Dzieci Diuny (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powstrzymać go mogła wyłącznie bariera wody - a piaskopływaki zamykające wodę wewnątrz ciał były taką barierą.Leto wyciągnął dłoń ku przerażającej paszczy.Czerw cofnął się o metr.Odzyskując zaufanie, chłopak odwrócił się od stwora, by ćwi­czyć mięśnie z nową wiarą we własne możliwości.Ostrożnie wrócił nad kanat.Z łatwością przeskoczył wodę, fikając wesołego kozła.Czerw pozostał nieruchomy.Wtem na piasku zabłysło światło - ktoś otworzył grodź.Przed chatą stanęła obrysowana żółtym blaskiem lampy Sabiha, wpatru­jąc się w niego.Śmiejąc się Leto wrócił przez kanat do wąwozu.Zatrzymał się przed czerwiem.Wyciągnął rękę i krzyknął do niej: - Spójrz! Czerw wypełnia moją wolę!A gdy stała nadal nieruchomo, wstrząśnięta, Leto odwrócił się, obiegł bestię i podążył dalej.Stwierdził, że może biec ledwie zgina­jąc kolana.Działo się to prawie bez wysiłku z jego strony.Gdy wło­żył w pracę nóg więcej energii, biegł ponad piaskiem.Zamiast zatrzymać się u krańca wąwozu, podskoczył całe piętnaście metrów w górę, uchwycił się rękoma zbocza i wpełzł na nie jak owad.Przed nim rozpościerała się pustynia: wielkie morze, falujące w świetle księżyca.Jego niezwykłe ożywienie minęło.Przykucnął, czując cienką warstwę potu na ciele, którą filtrfrak natychmiast by wchłonął i skierował do tkaniny usuwającej sole.Wilgoć wkrótce zniknęła, pochłonięta przez błonę.Leto rozważ­nie zrolował odcinek powłoki poniżej zębów, podciągnął go do ust i wypił trochę słodkiego syropu.Brakowało mu jednakże maski na twarzy, a wilgoć ulatniała się z każdym oddechem.Naciągnął część błony na usta.Zniżył ją, gdy starała się rozpłaszczyć także na nozdrza, powtarzając czynność, dopóki zapora nie pozostała na miejscu.Zastosował teraz metodę automatycznego oddychania: wdech przez nos, wydech przez usta.Błona na twarzy uwypuklała się w niewielki pęcherzyk, zbierając wilgoć z ust i nozdrzy.Proces adaptacji postępował.Pomiędzy Leto a księżycem przeleciał ornitopter, skręcił i pod­szedł do lądowania na skalnym grzbiecie, może sto metrów od nie­go.Chłopiec spojrzał za siebie.Przy kanacie roiło się od świateł.Słyszał słabe okrzyki, wyczuwał w głosach ludzi histerię.Z ornitoptera wyszło dwu mężczyzn.Blask księżyca odbijał się od ich broni."Mashhad" - pomyślał Leto.Oto zrobił wielki skok na Złotą Drogę.Przywdział żywy, samoregenerujący się filtrfrak z piaskopływaków: rzecz o niezmierzonej wartości na Arrakis."Nie jestem już człowiekiem - myślał.- Opowieści o tej nocy będą rozrastać się i ubarwiać rzeczywistość.Ale wkrótce legenda stanie się prawdą".Zerknął w dół i ocenił, że powierzchnia pustyni znajduje się dwieście metrów niżej.Światło księżyca wyłuskiwało półki i szcze­liny w skalnej ścianie, lecz nie ukazywało żadnego zejścia.Leto wstał, wciągnął głęboko powietrze, następnie podszedł do skraju urwiska i skoczył w przepaść.Jakieś trzydzieści metrów niżej jego ugięte nogi zetknęły się z wąską półką.Wzmocnione kolana zamor­tyzowały wstrząs i oddały go w postaci odbicia w bok na następną półkę, skąd ruszył w dół, skacząc, odbijając się, chwytając się drob­nych, skalnych półek.Ostatnie czterdzieści metrów pokonał jed­nym skokiem, lądując na ugiętych nogach i staczając się po zboczu diuny w fontannie piasku i pyłu.Będąc na dole, stanął na nogach i wskoczył na grzbiet następnej wydmy.Ze szczytu zbocza dobiegały chrapliwe okrzyki, ale zignorował je, koncentrując się na skokach z jednej wydmy na drugą.W miarę, jak przyzwyczajał się do wzmocnionych mięśni, od­najdywał zmysłową radość w beztroskim pędzie.Uprawiał pra­wdziwy balet na pustyni.Kiedy doszedł do wniosku, że załoga ornitoptera przezwycięży­ła szok na tyle, by kontynuować pościg, zanurkował w ocienioną powierzchnię wydmy i zakopał się głęboko.Dla organizmu Leto piasek przypominał teraz w dotyku gęsty płyn.Przekopał się na przeciwległą stronę wydmy i stwierdził, że powłoka zakryła mu nozdrza.Odsunął ją, wyczuwając pulsowanie nowej skóry, wchła­niającej pot.Leto zwinął błonę w rulon i napił się, spoglądając w gwieździste niebo.Oszacował, że oddalił się o piętnaście kilometrów od Szulochu.Po chwili na tle gwiazd zamajaczyła sylwetka ornitoptera: wielka ptasia figura, za którą ciągnęła następna, i jeszcze jedna.Usłyszał miękki szum skrzydeł i szept ich stłumionych silników.Czekał, popijając z żywego przewodu.Pierwszy Księżyc zakoń­czył swą podróż i zniknął.Teraz królował Drugi Księżyc.Na godzinę przed świtem Leto wypełzł na grzbiet wydmy i zba­dał niebo.Żadnego pościgu.Wiedział już, że z drogi, którą wybrał, nie ma powrotu.Przed nim leżała pułapka w Czasie i Przestrzeni, która szykowała niezapomnianą nauczkę jemu i całej ludzkości.Leto skręcił na północny wschód i wielkimi skokami przebył następne pięćdziesiąt kilometrów, zanim zakopał się na powrót w piasku, pozostawiając niewielki otwór prowadzący na powierzch­nię.Błona uczyła się współpracować z nim.Starał się nie myśleć o innych rzeczach, które robiła z jego ciałem."Jutro dotrę do Gejr Kulonu - pomyślał.- Rozwalę kanat i po­zwolę jego wodzie wsiąknąć w piach.Wtedy podążę do Worka Wiatru, Starej Szczerby i Hargu.W ciągu miesiąca cofnę transfor­mację ekologiczną o całe pokolenie.Będę miał czas na opracowa­nie nowego rozkładu przekształceń".Oskarżenie oczywiście padnie na zbuntowane plemiona.Nie­którzy wskrzeszą wspomnienia o Dżekaracie.Co do Ghanimy.Ruchem ust wypowiedział słowa, które miały przywrócić jej pa­mięć.Na to przyjdzie czas później.Zapragnął wydostać się na pustynię, na Złotą Drogę.Było to coś prawie fizycznego, co mógł ujrzeć na własne oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl