, Harry Eric L Strzec i bronic (3) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na wieczor­nym apelu dowódca pułku kazał mu wystąpić z szeregu i przez godziną ob­rzucał wyzwiskami w obecności całej jednostki.Czin dobrze zapamiętał skurcze, jakie przebiegały po jego twarzy.Na pewno nie był to efekt bólu, jaki sprawiały mu lekkie ciosy szpicrutą po udach i pośladkach, lecz wynik ironicznych, obraźliwych uwag pułkownika, który wykrzykiwał:- Nawet nie umiesz czytać, prawda?! Przeczytaj to! No, przeczytaj!Stojący niedaleko Czin świetnie słyszał tłumiony szloch kolegi i serdecz­nie mu współczuł.Znów poczuł przypływ złości.Zsunął koc i spuścił nogi na podłogę.Ciekawe, co jeszcze było w regulaminie, o czym powinni wie­dzieć? On sam zbierał niezłe oceny.Wydawało mu się, że opanował wiedzę niezbędną w szkole oficerskiej.A przede wszystkim umiał czytać.Znał wszyst­kie dwa tysiące znaków.Tylko czasami nie rozumiał tego, co czyta.Wstał z łóżka i poszedł do łazienki na końcu baraku.W przejściu złowił jakieś szepty dolatujące ze schowka.Wymacał na ścianie kontakt.Otworzył drzwi i jednocześnie zapalił światło.Na podłodze siedziało w kucki czterech jego kolegów.Na hakach wisia­ły szczotki, na półce leżały starannie złożone ścierki do podłogi.Jeden z ka­detów poderwał się szybko i zgasił światło.Czin zdążył się tylko zorientować, że są to sami młodzi porucznicy z je­go batalionu piechoty.Z ulgą przyjął fakt, że tylko rozmawiali.- Właź i zamknij drzwi - syknął któryś z ciemności.Drugi pociągnął go za rękę w głąb schowka.Czin szybko przysiadł na podłodze.- Porucznik Hang? - zapytał, bo wydawało mu się, że rozpoznał do­wódcę trzeciego plutonu z jego kompanii.- Czego tu szukasz? - spytał ostro jeszcze ktoś inny.- Chciałem się napić wody - odparł szeptem Czin.- Co robicie? Nikt nie odpowiedział, przez kilka sekund panowała cisza.- Kto to jest, do cholery? - zapytał ten sam obcy.- Jakiś pastuch z zadupia - odpowiedział Hang.Czin rozpoznał jego głos.- Chodziłeś do jakiejś szkoły, pastuchu?- No pewnie - odparł urażony.- Skończyłem politechnikę w Pekinie.Rozległy się chichoty.- Awans z poganiacza wołów na traktorzystą - wtrącił któryś ironicz­nie.- Twoją rodzinę stać było na łapówkę, żeby cię przepchnąć do szkoły oficerskiej, traktorzysto? - Czin nie odpowiedział.Zwykle zbywał milcze­niem wszelkie uwagi na temat swojego pochodzenia.- Mogę się założyć, że do chwili skończenia szkoły nigdy nie byłeś dalej niż dwadzieścia kilome­trów od rodzinnego zadupia, a i to tylko z mamusią.A potem wyskrobałeś błoto zza paznokci i zgarnąłeś z domu całą forsę, żeby się sprzedać.Niespodziewanie zapadła cisza.Czin zaczynał rozumieć.Po tych wszyst­kich miesiącach nosił w sercu żal do niektórych kolegów ze studium oficer­skiego.Wszyscy pochodzący ze wsi byli obiektem nieustannych drwin ze strony podchorążych z uniwersytetu, którzy im zazdrościli pieniędzy.Na prze­pustkach starali się trzymać fason, jeździli rykszami i jadali w restauracjach, ale byli dużo biedniejsi.- Komu się sprzedać? - rzucił ostro w ciemność.No, dalej.Mów! - dodał w myślach.- Myślisz, że się sprzedałem w gminnym komitecie? Że całowałem w ty­łek nadętego partyjnego bubka? No, powiedz to głośno!- Daj spokój, Czin.Nie chcieliśmy cię urazić - wtrącił pojednawczo Hang.- Naprawdę.Tylko żartowaliśmy.Nie gniewaj się.Miał ich w garści.Wystarczyło jedynie wspomnieć któremuś z przełożo­nych o tej nocnej naradzie, a wszyscy czterej szybko by się przekonali, co znaczy poganianie wołów w błocie sięgającym do pasa.Czin rzeczywiście przed skończeniem szkoły nigdy nie wyjeżdżał dalej niż na targ do pobliskie­go miasteczka, ale dość się napatrzył na mijany po drodze obóz resocjaliza­cyjny.Zwożono tam właśnie takich zadufanych w sobie studentów jak oni.- No, powiedz coś, Czin.Nie ma się o co złościć - rzekł nieznajomy.- Odpieprzcie się! - rzucił Czin, wstał i wyszedł ze schowka.Może i wy nie będziecie mogli dzisiaj zasnąć, pomyślał.Stanął przy drzwiach i nastawił ucha, ciekaw, czy usłyszy jeszcze jakieś obelgi pod swo­im adresem.Poprzysiągł sobie w duchu, że jeśli padnie jakaś zniewaga, z sa­mego rana zamelduje o tym dowódcy kompanii.Ale nie mówili już o nim.Po paru sekundach podjęli przerwaną rozmo­wę.Pod drzwiami pojawił się słaby blask latarki.- Dobra - powiedział któryś - zacznijmy jeszcze raz od tego miejsca.-urwał na chwilę, po czym wycedził obce słowo: - Unalienable.Po paru sekundach ktoś inny odczytał, widocznie ze słownika:- Niezbywalny, nie dający się przenieść.- Aha - mruknął trzeci.- To nawet pasuje.Przeczytaj jeszcze raz całość.Czin nabrał pewności, że przekopują się przez jakiś tekst po angielsku.- Uważamy to za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi sobie i że zostali obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami, a wśród nich prawem do życia, wolności i pogoni za szczęściem.Czin słuchał uważnie, chociaż niewiele z tego rozumiał.W pamięć wry­ło mu się tylko słowo zaczerpnięte ze słownika: “Niezbywalny, nie dający się przenieść”.Wracając do łóżka, zachodził w głowę, cóż takiego może być “niezbywalne”.Czy jest coś, czego nie da się przenieść? Zdawał sobie jed­nak sprawę z niebezpieczeństwa.Ci kretyni z uniwersytetu bardzo się nara­żali, czytając takie teksty.Położył się, wciąż próbując rozstrzygnąć, czy naprawdę istnieje coś, cze­go nie da się przenieść? Zastanawiał się nad tym, aż w końcu zmorzył go sen.FORT RICHARDSON, ALASKA30 października, 09.00 GMT (17.00 czasu lokalnego)Clark siedział w humvee ze słuchawką przy uchu.Wycieraczki z cichym szumem zgarniały śnieg z przedniej szyby.Silnik pracujący na wolnych ob­rotach zapewniał w środku znośną temperaturę, ale zarazem kazał generało­wi pomyśleć o zużyciu paliwa przez zmechanizowaną armię w tych warun­kach.W okresach podwyższonej gotowości wszystkie silniki musiały praco­wać po kilka godzin, żeby pojazdy były gotowe do użycia.Pochłaniało to mnóstwo ropy.W aparacie wreszcie rozległ się trzask.Przez całe popołudnie Clark próbował się połączyć bezpośrednio z prezydentem, aż wreszcie po­stanowił skorzystać z ostatniej możliwej drogi.- Krajowe Centrum Dowództwa Wojskowego - odezwał się operator centrali z “czołgu” na drugim piętrze Pentagonu.- Mówi generał Clark, CINCUSARPAC.Proszę mnie połączyć z pre­zydentem.Kilka sekund później zgłosił się oficer łącznikowy z Federalnej Agencji Zarządzania Sytuacjami Kryzysowymi, pełniący dyżur w furgonetce zapar­kowanej przed halą widowiskową w Alamo.Oznajmił, że prezydent uczest­niczy w spotkaniu i nie może teraz podejść do telefonu.Clark ledwie mógł pohamować rosnącą złość.- Czy pańskim zadaniem nie jest zapewnienie ciągłego kontaktu prezy­denta z Krajowym Centrum Dowództwa Wojskowego? - Oficer przyznał z ociąganiem, że to prawda.- I wie pan, kim jestem? - Przytaknął [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl