,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na wieczornym apelu dowódca pułku kazał mu wystąpić z szeregu i przez godziną obrzucał wyzwiskami w obecności całej jednostki.Czin dobrze zapamiętał skurcze, jakie przebiegały po jego twarzy.Na pewno nie był to efekt bólu, jaki sprawiały mu lekkie ciosy szpicrutą po udach i pośladkach, lecz wynik ironicznych, obraźliwych uwag pułkownika, który wykrzykiwał:- Nawet nie umiesz czytać, prawda?! Przeczytaj to! No, przeczytaj!Stojący niedaleko Czin świetnie słyszał tłumiony szloch kolegi i serdecznie mu współczuł.Znów poczuł przypływ złości.Zsunął koc i spuścił nogi na podłogę.Ciekawe, co jeszcze było w regulaminie, o czym powinni wiedzieć? On sam zbierał niezłe oceny.Wydawało mu się, że opanował wiedzę niezbędną w szkole oficerskiej.A przede wszystkim umiał czytać.Znał wszystkie dwa tysiące znaków.Tylko czasami nie rozumiał tego, co czyta.Wstał z łóżka i poszedł do łazienki na końcu baraku.W przejściu złowił jakieś szepty dolatujące ze schowka.Wymacał na ścianie kontakt.Otworzył drzwi i jednocześnie zapalił światło.Na podłodze siedziało w kucki czterech jego kolegów.Na hakach wisiały szczotki, na półce leżały starannie złożone ścierki do podłogi.Jeden z kadetów poderwał się szybko i zgasił światło.Czin zdążył się tylko zorientować, że są to sami młodzi porucznicy z jego batalionu piechoty.Z ulgą przyjął fakt, że tylko rozmawiali.- Właź i zamknij drzwi - syknął któryś z ciemności.Drugi pociągnął go za rękę w głąb schowka.Czin szybko przysiadł na podłodze.- Porucznik Hang? - zapytał, bo wydawało mu się, że rozpoznał dowódcę trzeciego plutonu z jego kompanii.- Czego tu szukasz? - spytał ostro jeszcze ktoś inny.- Chciałem się napić wody - odparł szeptem Czin.- Co robicie? Nikt nie odpowiedział, przez kilka sekund panowała cisza.- Kto to jest, do cholery? - zapytał ten sam obcy.- Jakiś pastuch z zadupia - odpowiedział Hang.Czin rozpoznał jego głos.- Chodziłeś do jakiejś szkoły, pastuchu?- No pewnie - odparł urażony.- Skończyłem politechnikę w Pekinie.Rozległy się chichoty.- Awans z poganiacza wołów na traktorzystą - wtrącił któryś ironicznie.- Twoją rodzinę stać było na łapówkę, żeby cię przepchnąć do szkoły oficerskiej, traktorzysto? - Czin nie odpowiedział.Zwykle zbywał milczeniem wszelkie uwagi na temat swojego pochodzenia.- Mogę się założyć, że do chwili skończenia szkoły nigdy nie byłeś dalej niż dwadzieścia kilometrów od rodzinnego zadupia, a i to tylko z mamusią.A potem wyskrobałeś błoto zza paznokci i zgarnąłeś z domu całą forsę, żeby się sprzedać.Niespodziewanie zapadła cisza.Czin zaczynał rozumieć.Po tych wszystkich miesiącach nosił w sercu żal do niektórych kolegów ze studium oficerskiego.Wszyscy pochodzący ze wsi byli obiektem nieustannych drwin ze strony podchorążych z uniwersytetu, którzy im zazdrościli pieniędzy.Na przepustkach starali się trzymać fason, jeździli rykszami i jadali w restauracjach, ale byli dużo biedniejsi.- Komu się sprzedać? - rzucił ostro w ciemność.No, dalej.Mów! - dodał w myślach.- Myślisz, że się sprzedałem w gminnym komitecie? Że całowałem w tyłek nadętego partyjnego bubka? No, powiedz to głośno!- Daj spokój, Czin.Nie chcieliśmy cię urazić - wtrącił pojednawczo Hang.- Naprawdę.Tylko żartowaliśmy.Nie gniewaj się.Miał ich w garści.Wystarczyło jedynie wspomnieć któremuś z przełożonych o tej nocnej naradzie, a wszyscy czterej szybko by się przekonali, co znaczy poganianie wołów w błocie sięgającym do pasa.Czin rzeczywiście przed skończeniem szkoły nigdy nie wyjeżdżał dalej niż na targ do pobliskiego miasteczka, ale dość się napatrzył na mijany po drodze obóz resocjalizacyjny.Zwożono tam właśnie takich zadufanych w sobie studentów jak oni.- No, powiedz coś, Czin.Nie ma się o co złościć - rzekł nieznajomy.- Odpieprzcie się! - rzucił Czin, wstał i wyszedł ze schowka.Może i wy nie będziecie mogli dzisiaj zasnąć, pomyślał.Stanął przy drzwiach i nastawił ucha, ciekaw, czy usłyszy jeszcze jakieś obelgi pod swoim adresem.Poprzysiągł sobie w duchu, że jeśli padnie jakaś zniewaga, z samego rana zamelduje o tym dowódcy kompanii.Ale nie mówili już o nim.Po paru sekundach podjęli przerwaną rozmowę.Pod drzwiami pojawił się słaby blask latarki.- Dobra - powiedział któryś - zacznijmy jeszcze raz od tego miejsca.-urwał na chwilę, po czym wycedził obce słowo: - Unalienable.Po paru sekundach ktoś inny odczytał, widocznie ze słownika:- Niezbywalny, nie dający się przenieść.- Aha - mruknął trzeci.- To nawet pasuje.Przeczytaj jeszcze raz całość.Czin nabrał pewności, że przekopują się przez jakiś tekst po angielsku.- Uważamy to za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi sobie i że zostali obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami, a wśród nich prawem do życia, wolności i pogoni za szczęściem.Czin słuchał uważnie, chociaż niewiele z tego rozumiał.W pamięć wryło mu się tylko słowo zaczerpnięte ze słownika: “Niezbywalny, nie dający się przenieść”.Wracając do łóżka, zachodził w głowę, cóż takiego może być “niezbywalne”.Czy jest coś, czego nie da się przenieść? Zdawał sobie jednak sprawę z niebezpieczeństwa.Ci kretyni z uniwersytetu bardzo się narażali, czytając takie teksty.Położył się, wciąż próbując rozstrzygnąć, czy naprawdę istnieje coś, czego nie da się przenieść? Zastanawiał się nad tym, aż w końcu zmorzył go sen.FORT RICHARDSON, ALASKA30 października, 09.00 GMT (17.00 czasu lokalnego)Clark siedział w humvee ze słuchawką przy uchu.Wycieraczki z cichym szumem zgarniały śnieg z przedniej szyby.Silnik pracujący na wolnych obrotach zapewniał w środku znośną temperaturę, ale zarazem kazał generałowi pomyśleć o zużyciu paliwa przez zmechanizowaną armię w tych warunkach.W okresach podwyższonej gotowości wszystkie silniki musiały pracować po kilka godzin, żeby pojazdy były gotowe do użycia.Pochłaniało to mnóstwo ropy.W aparacie wreszcie rozległ się trzask.Przez całe popołudnie Clark próbował się połączyć bezpośrednio z prezydentem, aż wreszcie postanowił skorzystać z ostatniej możliwej drogi.- Krajowe Centrum Dowództwa Wojskowego - odezwał się operator centrali z “czołgu” na drugim piętrze Pentagonu.- Mówi generał Clark, CINCUSARPAC.Proszę mnie połączyć z prezydentem.Kilka sekund później zgłosił się oficer łącznikowy z Federalnej Agencji Zarządzania Sytuacjami Kryzysowymi, pełniący dyżur w furgonetce zaparkowanej przed halą widowiskową w Alamo.Oznajmił, że prezydent uczestniczy w spotkaniu i nie może teraz podejść do telefonu.Clark ledwie mógł pohamować rosnącą złość.- Czy pańskim zadaniem nie jest zapewnienie ciągłego kontaktu prezydenta z Krajowym Centrum Dowództwa Wojskowego? - Oficer przyznał z ociąganiem, że to prawda.- I wie pan, kim jestem? - Przytaknął [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|