, Gilstrap John Za kazda cene (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przygotowane magazynki do glocka zostawił na półce, a zabrał z sobą puste.Teraz dla zabicia czasu zajął się ładowaniem dziewięciomilimetrowych pocisków do sześciu pustych magazynków.- Mogę włożyć jeden? - zapytał Travis.- Pewnie - Jake czuł na sobie piorunujące spojrzenie Carolyn.Ale prze­cież trzynastoletni chłopcy nie grzeszą cierpliwością, więc jeśli tylko ta za­bawa miała go na chwilę zaabsorbować.Magazynek i pudełko z nabojami były cięższe, niż Travis się spodzie­wał.Obserwując ojca doszedł do wniosku, że cała sprawa polega tylko na wsuwaniu pocisków na swoje miejsce, ale kiedy mu się nie udało, podniósł wzrok w oczekiwaniu na wskazówki.- Naciśnij - poinstruował Jake.- A potem wsuń do środka - patrzył, jak syn wykonuje polecenie, ale i tym razem bez powodzenia.- Dobrze - zachęcił go - ale musisz mocniej nacisnąć na sprężynę.Dobre sobie - mocniej! Paznokcie kciuków pobielały Travisowi od wysiłku.W końcu pierwszy nabój wślizgnął się na swoje miejsce.- Super! - krzyknął chłopak.- Wiesz, że wcale mi się to nie podoba, prawda? - odezwała się Carolyn.Jake uśmiechnął się niespokojnie.- Dlatego nie pytałem cię o zgodę - miał nadzieję, że ułagodzi ją po­czuciem humoru.Sprzeczka z żoną była ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrze­bował.Carolyn nie roześmiała się, ale pominęła sprawę milczeniem.Oboje mieli już dość konfrontacji jak na jeden dzień.Oparła się o skałę i zatopiła wzrok w idealnie błękitnym niebie, wyglądającym jak mozaika w baldachimie li­ści.Dzień był o wiele cieplejszy niż poprzedni.Kiedy słońce wzniosło się w górę, pozostała po nocnym deszczu wilgoć zaczęła gwałtownie parować i zawisła pod zielono-błękitnym baldachimem.Ostatni błysk lata przed na­dejściem zimy.Gdyby nie odgłosy syren i nieprzerwane pobrzękiwanie metalu o metal, kiedy jej chłopcy przygotowywali się na najgorsze, mogła­by uwierzyć, że życie toczy się normalnym trybem.Każdego innego dnia mogłaby nawet zasnąć w takich warunkach.- Wiesz - odezwał się Travis, zwracając się do ojca - nie odpowiedzia­łeś mi na pytanie.Jake podniósł wzrok.- Tak? Jakie pytanie?- Czy zabiłbyś tych gliniarzy.No wiesz, tych w szkole - patrzył na wła­sne ręce, świadomie unikając kontaktu wzrokowego.- A jak myślisz? - Jake starał się pozostać niewzruszony.- Nie wiem.Chyba tak - rzekł chłopiec obojętnie.Jakie przerwał pracę i położył na kamieniu załadowany do połowy ma­gazynek.Słowa syna wykraczały poza prostą hipotezę.W miarę dorastania Travisa rozmowy z nim stawały się coraz bardziej skomplikowane.- Jest tylko jedno usprawiedliwienie zabijania - powiedział dobierając uważnie słowa, jak hazardzista grający o wysoką stawkę.- Jest nim obrona rodziny.Travis zastanowił się nad tą odpowiedzią, po czym powrócił do pracy, wciąż unikając wzroku ojca.- Nawet jeśli to glina? I wykonuje po prostu swoją pracę?Jake spojrzał na Carolyn, którą nagle przestało interesować łażenie po zaroślach.Złagodził ton.- Do czego zmierzasz, Trav?Kiedy chłopiec wreszcie podniósł wzrok, niewinność zniknęła z jego oczu, a miejsce ufności zajęła gorycz.- Po prostu próbuję sobie to wszystko poukładać - odrzekł.- Znaczy się, to całe zamieszanie z bronią, nabojami i tego typu rzeczami.Nosisz ciągle ten pistolet i wszystkim grozisz.Po prostu zastanawiam się, kogo zamierzasz zabić.Jeżeli słowa cięłyby jak miecze, Jake leżałby już posiekany na milion kawałków.Nie wiedział, co odpowiedzieć.- To nie w porządku.- Carolyn próbowała przyjść mu z pomocą.- Dlaczego nie? - przerwał jej Travis.- Czy mam myśleć, że ta broń jest tylko na pokaz?- Synku, proszę - błagała.- Nie, pozwól mu mówić.- Jake powstrzymał ją gestem.- Tak, pozwól mi mówić - szydził Travis.- Pozwól mi zadawać te głu­pie, dziecinne pytania, zgadza się?Tym razem przyszła kolej na Jake'a.- Posłuchaj, Trav, próbowałem ci wyjaśnić.- Dlaczego kłamałeś - wyrzucił z siebie Travis.- Nie mamy zamiaru nikogo zastrzelić - powiedziała ostro Carolyn.Chłopak uchylił się przed jej objęciami i wstał niepomny na to, że wy­stawał ponad skałami.- To się nie zgadza z tym, co on dopiero co powiedział! - rzucił ojcu miażdżące spojrzenie.- Powiedział, że zamierza zabijać w obronie rodzi­ny.To wspaniale! A wtedy oni zabiją ciebie! A ja będę.- głos uwiązł mu w krtani.- Oni po prostu.Oczy chłopca zaszkliły się, kiedy wyobraźnia podsunęła mu obraz, któ­rego usta nie chciały nazwać po imieniu.Szukał właściwych słów, ale nie przychodziły.Carolyn stała nieruchomo, obawiając się odrzucenia, gdyby wyciągnęła rękę do swego syna.- Och, kochanie, tak mi przykro.Travis odwrócił się do niej plecami i zaczął wpatrywać się w drogę po­niżej.Jake obserwował to wszystko bez słowa.Szanował prawo syna do gnie­wu.Chciał podejść do nich obojga, spróbować złagodzić ich ból, ale czuł bezcelowość takiego gestu.Istniało duże prawdopodobieństwo, że cierpie­nie zagości na stałe w ich życiu i będą musieli znaleźć własny sposób, aby jakoś wytrzymać.To nie była odpowiednia chwila na emocje.Może póź­niej.Nadszedł czas na racjonalne myślenie, na działanie.Teraz chodziło o przetrwanie, nie o uczucia.Carolyn wiedziała o tym tak dobrze jak on, ale nie była wystarczająco silna.W końcu musiało do tego dojść.Uczucia, jakie przeżywał Travis, były dla niego zupełnie nowe.Musiał je wyładować, wypowiadając złe, raniące słowa.Jake był jednak pewien, że to minie.A gdyby nawet nie, to trudno, niech i tak będzie.Niech jego syn żyje długo i gniewa się na ojca nawet przez sto lat.Nienawiść syna, własnego syna, nie mogła się równać z niena­wiścią, jaką Jake żywił do siebie samego.Jesienne barwy rozmyły się w jego zwilgotniałych oczach.Skupił się ponownie na uzupełnianiu pustych magazynków.Przed szóstą słońce skryło się za wzgórza i Donovanowie włożyli kurt­ki.Wilgoć, tak miła i kojąca w cieple słonecznych promieni, teraz przypra­wiała o dreszcze, pogarszając i tak już kiepskie nastroje.Carolyn zabrała z furgonetki torbę pełną krakersów i puszek z tuńczykiem, ale zapomniała o otwieraczu do konserw.Jak to dobrze, że Bóg pomyślał o szwajcarskich scyzorykach wojskowych, pomyślała.W ciągu ostatnich pięciu godzin aktywność policji zmalała praktycznie do zera i pusta droga kusiła poczuciem bezpieczeństwa, które, jak nieustan­nie powtarzał Jake, było jedynie iluzją.Za każdym razem, kiedy Carolyn i Travis ożywiali się podczas rozmowy i podnosili głos, uciszał ich.Nie mó­wili oczywiście o niczym ważnym, przeważnie wspominali różne zdarzenia z dzieciństwa Travisa.Tak jakby zawarli ciche przymierze, że będą unikać rozmów o teraźniejszości i przyszłości.Pozostawała zatem wyłącznie prze­szłość - czyli oklepane, dobrze znane historyjki.O dziewiątej zaczęli przygotowywać się do opuszczenia kryjówki.Na każdego przypadała jedna torba.Travis zaofiarował się nieść gotówkę, ale zamiast tego trafiła mu się żywność i ubrania.- Jak zwykle kasę trzyma mama - zauważył chłopak, zarabiając kuk­sańca w głowę.Ciemności okazały się zdradliwym sprzymierzeńcem, kiedy ruszyli ostroż­nie ku drodze, spuszczając się po stromym zboczu.Luźne kamienie i wijące się pnącza sprawiały, że każdy krok mógł skończyć się tragicznie.Dotarli jednak na dół bez uszczerbku, jeśli nie liczyć powalanych ziemią siedzeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl