, Gene Wolfe Miecz Liktora 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak nie wszystkie okoliczności sprzyjały Baldandersowi.Coś białego śmignęłomiędzy nami i w potężnym ramieniu, niczym pika w karku byka, utkwiła strzała o kościanymgrocie.Ludzie jeziora znalezli się teraz w takiej odległości od śpiewającej maczugi, że prze-rażenie, jakie w nich wzbudzała, nie przeszkadzało im miotać z daleka pociski.Baldanderszawahał się, po czym cofnął o krok, by wyciągnąć strzałę, ale zaraz potem kolejna przecięłaze świstem powietrze, raniąc go w twarz.Nagle wstąpiła we mnie nadzieja i skoczyłem naprzód, lecz tak nieszczęśliwiestanąłem na mokrym kamieniu, że poślizgnąłem się i niewiele brakowało, a runąłbym nadziedziniec ze szczytu muru.W ostatniej chwili złapałem się wolną ręką parapetu, tylko po tojednak, aby ujrzeć maczugę zbliżającą się z wielką prędkością do mojej głowy.Odruchowouniosłem Terminus Est, by sparować cios.Rozległ się krzyk tak przerazliwy, jakby jednocześnie wrzasnęły dusze wszystkichludzi, których pozbawiłem życia, zaraz potem zaś ogłuszająca eksplozja.Przez jakiś czas leżałem oszołomiony i zupełnie bezbronny, ale wybuch w ten samsposób podziałał również na Baldandersa.Czar roztaczany przez jego maczugę prysł i ludziejeziora tłumnie ruszyli w górę po schodach wiodących na szczyt muru.Możliwe, iż stal, zjakiej wykonano ostrze miecza, miała własną naturalną częstotliwość (wielokrotnie miałemokazję stwierdzić, że Terminus Est dzwięczy cichutko, kiedy w odpowiedni sposób uderzy sięw niego palcem), która okazała się nie do zniesienia dla tajemniczego mechanizmu dającegozdumiewającą siłę maczudze olbrzyma.Mogło też być i tak, że jego ostrze, węższe od ostrzachirurgicznego noża i twardsze od obsydianu, przecięło skorupę głowicy.Bez względu na to,co naprawdę się stało, maczuga przestała istnieć, ja natomiast ściskałem w dłoni rękojeśćmiecza, z której sterczał fragment ostrza długości zaledwie jednego łokcia.Hydragyrum, które tak długo przelewało się bezszelestnie w jego wydrążonym wnętrzu, teraz spływało wciemność srebrzystymi łzami.Zanim zdołałem się podnieść, ludzie jeziora zaczęli kolejno przeskakiwać nade mną.Strzała wbiła się w pierś olbrzyma, ciśnięta z dużą siłą pałka trafiła go w twarz, alewystarczyło, żeby machnął ramieniem, a dwaj napastnicy runęli z muru w objęcia czekającejna nich w dole śmierci.Natychmiast dopadli go inni, lecz on strząsnął ich z siebie jakszczenięta.Z trudem dzwignąłem się na nogi, wciąż nie bardzo rozumiejąc, co się właściwiestało.Przez jedno uderzenie serca Baldanders stał nieruchomo na parapecie, po czym dałogromnego susa w przepaść.Z pewnością bardzo mu pomógł pas, ale i tak siła jego nógmogła wprawić w zdumienie.Popłynął przez powietrze szerokim łukiem, opadając powoli kuziemi.Trzej ludzie, których pociągnął za sobą, roztrzaskali się na skałach cypla.Wreszcie zetknął się z taflą jeziora, niczym gigantyczny statek, który wymknął sięspod kontroli.Biała jak mleko woda wystrzeliła w górę wysoką fontanną, po czym zamknęłasię nad nim.Z miejsca, gdzie zniknął, uniosło się ku niebu coś długiego i wijącego się jakwąż, by zniknąć wśród chmur - przypuszczalnie był to metalowy pas.Jednak mimo żewyspiarze długo jeszcze stali z ościeniami gotowymi do rzutu, głowa olbrzyma nie wychyliłasię nad powierzchnię wody. ROZDZIAA XXXVIIIPAZURPrzez całą noc ludzie jeziora plądrowali zamek, ale ja ani nie przyłączyłem się donich, ani nawet nie udałem się na spoczynek w murach fortecy.Wśród sosen, gdzieodbyliśmy naradę wojenną, znalazłem miejsce doskonale osłonięte przed deszczem, tak żepokrywający ziemię dywan z igieł był zupełnie suchy.Położyłem się tam, pozwoliwszynajpierw obmyć i opatrzyć swoje rany.Obok mnie leżała rękojeść miecza, który niegdyśstanowił własność mistrza Palaemona, pózniej zaś moją.Miałem wrażenie, że śpię oboktrupa, ale mimo to nie nawiedziły mnie żadne sny.Obudził mnie intensywny zapach sosen.Urth była już zwrócona niemal całą twarzą kusłońcu.Bolało mnie całe ciało, a rany po ostrych odłamkach kamieni piekły żywym ogniem,ale dzień był piękny, chyba najcieplejszy od chwili, kiedy opuściłem Thrax i rozpocząłemwędrówkę przez góry.Wyszedłszy spomiędzy drzew ujrzałem taflę jeziora Diuturna lśniącąw promieniach słońca i świeżą trawę zieleniącą się wśród skał.Usiadłem na głazie, odwrócony plecami do zamku Baldandersa, twarzą zaś dobłękitnego jeziora i po raz ostatni wymontowałem ostrze, a raczej resztkę wspaniałego ostrzaTerminus Est z pięknej rękojeści ze srebra i onyksu.O wartości miecza stanowi właśnieostrze, bez niego więc Terminus Est przestał być mieczem.Mimo to rękojeść towarzyszyła mido końca wędrówki, choć spaliłem pochwę z doskonale wyprawionej ludzkiej skóry.W tejrękojeści zostanie kiedyś osadzone inne ostrze, choć z pewnością nie tak doskonałe, a wdodatku nie będzie należało do mnie.Ucałowałem resztki ostrza i cisnąłem je do wody.Potem rozpocząłem poszukiwania.Nie wiedziałem, gdzie dokładnie Baldanders rzuciłPazur Aagodziciela, ale byłem pewien, że w kierunku jeziora.Przypuszczałem jednak, iżnawet takiemu siłaczowi jak on mogło nie udać się cisnąć małego i lekkiego przedmiotu naznaczną odległość.Szybko nabrałem przekonania, że jeżeli jakimś cudem mu się powiodło, wówczasklejnot przepadł na zawsze, ponieważ jezioro nawet przy samym brzegu miało wiele łokcigłębokości.Mimo to nie dawałem za wygraną, ponieważ istniała szansa, że jednak klejnot niedoleciał dc wody, tylko utknął w jakiejś skalnej szczelinie.Szukałem więc nadal, obawiając się prosić o pomoc ludzi jeziora a jednocześnielękając się zrobić choćby najkrótszą przerwę, by kto j mnie nie ubiegł.Zapadł zmierzch, nocne ptaki zaczęły żegnać odchodzący dzień, a moi sojusznicy zaproponowali mi gościnę naktórejś z ruchomych wysp, lecz ja odmówiłem.Obawiali się ataku ludzi z brzegu, pragnącychpomścić śmierć Baldandersa (nie odważyłem się powiedzieć im, że moim zdaniem olbrzymwcale nie zginął, tylko zamieszkał w głębinach jeziora), ale wreszcie udało mi się ichprzekonać, żeby zostawili mnie samego wśród skał i głazów tworzących przedmurze cypla.Wreszcie ogarnęło mnie tak wielkie zmęczenie, iż usiadłem m ogromnym kamieniu,by zaczekać na nadejście świtu.Co jakiś czai wydawało mi się, że dostrzegam lazurowąpoświatę sączącą się z jakiej: szczeliny albo z wody pod moimi stopami, lecz za każdymrazem kiedy pochylałem się lub wyciągałem rękę, by to zbadać, budziłem się raptownie,uświadamiając sobie, że to tylko sen.Po stokroć nawiedzały mnie niespokojne myśli, czy aby ktoś nie znalazł klejnotuwtedy, kiedy spałem wśród sosen, i przeklinałem się w myślach za to, że uległem zmęczeniu.Jednocześnie wciąż na nowo powtarzałem sobie, iż byłoby znacznie lepiej, gdyby trafił wczyjekolwiek ręce, niż przepadł na zawsze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl