, Clarke Arthur C 3001 odyseja kosmiczna (SCAN da 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak urodzeni potem Martin i Dawn nijak nie odbiegali od normy.Nóg, rąk i głów posiadali dokładnie tyle, ile trzeba.Dzieciaki rosły pięknie i miały dość rozumu, by nie dać się zepsuć ze szczętem nieco nadwrażliwym rodzicom.Frank i Indra byli wciąż najlepszymi przyjaciółmi, również wówczas, gdy po piętnastu latach zdecydowali się ponownie na niezależność.Wprawdzie ze względu na ich “stopień przydatności społecznej" mogliby zdecydować się na jeszcze jedno dziecko, więcej, nawet naciskano na nich, by takowe spłodzili, to jednak woleli nie kusić losu.I tak dopisało im ogromne szczęście.Przez te lata Poole'a spotkała jedna osobista tragedia.Zresztą wstrząsnęła ona całą rozrzuconą po Układzie ludzką społecznością.Kapitan Chandler i jego załoga zginęli w czasie eksplozji jądra komety, którą akurat podchodzili.Goliath został doszczętnie zniszczony.Po fakcie odnaleziono jedynie kilka strzępków konstrukcji.Takie eksplozje nie były niczym niezwykłym dla zbieraczy, komety zawsze obfitowały w niestałe molekuły wyczyniające najróżniejsze brewerie w bardzo niskich temperaturach.Chandler też był kilkakrotnie świadkiem podobnych wydarzeń i nikt nie potrafił orzec, czemu właściwie tak doświadczony próżniak (nie leń, tylko gość pracujący w próżni) dał się zaskoczyć.Poole boleśnie odczuł brak Chandlera, miły dziwak był dla niego kimś szczególnym i nikt nie mógł go zastąpić, może jeden Dave Bowman.Wcześniej często planowali z kapitanem, że znów się razem gdzieś wypuszczą, może aż do tajemniczego Obłoku Oorta, gdzie lodu powinno być pod dostatkiem.Zawsze jednak coś wchodziło im w paradę, tak i odkładana na później wycieczka odeszła do wieczności.Wszelako inny, też z dawna pożądany cel, udało się Frankowi osiągnąć.Mimo ostrzeżeń lekarzy zjechał wreszcie na Ziemię.I szybko uznał, że ten jeden raz wystarczy.Otrzymał na tę okazję pojazd niemal identyczny, jak co szczęśliwsi niepełnosprawni w jego czasach.Wózek miał własny napęd i balonowe opony pozwalające poruszać się nawet po niezbyt gładkiej powierzchni.Dodatkowo potrafił też latać, chociaż osiągał pułap ledwie dwudziestu centymetrów, a to dzięki miniaturowym, ale bardzo wydajnym wirnikom tworzącym poduszkę powietrzną.Poole zdumiał się, że podobne, prymitywne w gruncie rzeczy, rozwiązania wciąż jeszcze bywały stosowane, jednak masywne systemy bezwładnościowe nie mieściłyby się na niewielkim wózku.Usadowiony wygodnie, prawie nie czuł wzrostu ciążenia, chociaż musiał przyznać, że ma niejakie kłopoty z oddychaniem.Jednak podczas dawnych treningów bywało gorzej.Na co jednak nie był przygotowany, to upał, który uderzył w niego po wyjeździe z gigantycznego cylindra zakotwiczonego w sercu Afryki.A dopiero nastał ranek, do czego dojdzie w południe?Ledwie nieco przywykł do gorąca, osaczyły go zapachy.Owszem całkiem przyjemnie, ale wszystkie nowe.Miriady woni.Zamknął na chwilę oczy, by uwolnić się od informacyjnej nawały.Zanim je otworzył, poczuł jak coś miękkiego i wilgotnego trąca go w kark.- Przywitaj się z Elizabeth - powiedział przewodnik, krzepki młodzieniec w stroju Wielkiego Białego Myśliwego.Ubiór, zapewne służbowy, nie nosił żadnych śladów autentycznego użytku.- To nasza oficjalna maskotka.Poole obrócił się w wózku i spojrzał w łagodne oczy młodej słoniczki.- Cześć Elizabeth - odparł słabo, a panienka uniosła trąbę i wydała dźwięk, rzadko słyszany w salonach.Jednak Poole był pewien, że intencje miała czyste.Spędził na Ziemi niecałą godzinę.Jeździł między porastającymi skraj dżungli drzewami, które okazałością nijak nie mogły równać się ze swymi podniebnymi krewniakami.Spotkał też sporo miejscowej fauny.Przewodnicy przepraszali za nazbyt skłonne do zaprzyjaźniania się lwy (turyści je zepsuli, mówili), ale złowrogie kłapanie krokodylich szczęk wyrównało rachunek.A nawet więcej, oto prawdziwy charakter niczym nie zmienionej przyrody.Przed powrotem do Wieży, Poole spróbował zrobić samodzielnie kilka kroków.Wiedział, że to będzie tak, jakby drugiego siebie dźwigał na grzbiecie, ale na tyle go chyba stać.Nie wybaczyłby sobie, gdyby jednak nie zaryzykował.Pomysł nie należał do najlepszych.Po dziesięciu krokach wrócił z ulgą na miękkie poduchy.- Starczy - wydyszał.- Wracamy.Wjeżdżając do przedsionka windy, zauważył tablicę, która wcześniej jakoś umknęła jego uwadze:WITAJCIE W AFRYCE!“W dzikich ostępach trwa prawdziwy świat."HENRY DAYID THOREAU (1817 - 1862)- Znałeś go? - zagadnął przewodnik.Poole słyszał podobne kwestie aż nazbyt często.- Chyba nie - odparł, nie czując się na siłach wyjaśniać wszystkiego od początku.Wielkie drzwi zamknęły się za nimi, odcinając windę od widoków, zapachów i dźwięków pierwszego domu ludzkości.Jednorazowe safari na kółkach położyło kres marzeniom o Ziemi.Przez kilka następnych dni Poole robił, co mógł, aby nie dać się wszelakim bólom i łamaniom, których się tam nabawił.Wrócił do swego apartamentu na piętrze dziesięciotysięcznym, a nie była to lokalizacja banalna.Nawet w tak demokratycznym społeczeństwie oznaczało to wysoki prestiż mieszkańca.Lekko przerażona widokiem udręczonego wędrowca, Indra błyskawicznie zagoniła Franka do łóżka.- Zupełnie jak Anteusz, tylko na odwrót! - mruknęła przez zęby.- Kto? - spytał Poole.Erudycja żony przerastała go niekiedy, ale postanowił nie dać szansy kompleksom.- Syn bogini Ziemi, Gaei.Przez dłuższy czas Herkules nie mógł go zwyciężyć, bo ile razy rzucał Anteusza na ziemię, ten odzyskiwał siły.- Kto wygrał?- Herkules oczywiście.Przytrzymał Anteusza nad głową, by mamuśka nie dała rady naładować mu baterii.- Ja chyba szybciej się podładuję.Jedna nauka z tego płynie.Jeśli nie będę pilnie ćwiczył, to wkrótce i księżycowy poziom stanie się dla mnie za ciężki.W swym postanowieniu wytrwał cały miesiąc.Co rano truchtał pięć kilometrów, za każdym razem wybierając inny poziom Wieży Afrykańskiej.Na niektórych piętrach wciąż panowała pustka, echo szło po gołych metalowych ścianach, które może nigdy nie miały zostać zamieszkane.Gdzie indziej jednak trafiał na naśladownictwa wszystkich stylów architektonicznych z historii Ziemi, jak i na futurystyczne fantazje, które jednak starał się omijać.W każdym razie nuda mu nie groziła, a czasem miewał też towarzystwo.Niekiedy w stosownej odległości podążały za nim dzieci.Jednak niezbyt długo z nim wytrzymywały.Pewnego dnia, gdy przemierzał rzadko zamieszkane piętro stanowiące replikę Champs Elysees, dojrzał nagle znajomą twarz.- Danii!Tamten spojrzał zdumiony.Poole zawołał ponownie, tym razem głośniej.- Nie poznajesz mnie?Danii, a na pewno to był on, z bliska Poole nie miał już żadnych wątpliwości, naprawdę nie wiedział, kto go woła.Tym razem Frank mocno się zmieszał.- Ale ja głupi - przeprosił.- Z kimś pana pomyliłem.Miłego dnia.Ucieszył się z tego spotkania, bo znaczyło, że Danii powrócił do społeczeństwa.Na czym polegała jego zbrodnia, czy zarąbał kogoś siekierą czy może zbytnio przetrzymał książki z biblioteki, nie miało już znaczenia.Rejestr wymazany, sprawa zamknięta [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl