, Brown Dan Cyfrowa Twierdza 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Ale ktoś może skopiować klucz!– Każdy, kto go tylko zobaczy, zostanie wyeliminowany.Zapadła cisza.W końcu przerwał ją Numataka.– Gdzie teraz jest klucz?– Nie musi pan wiedzieć.Znajdzie się.– Jak może pan być tego pewny?– Ponieważ nie tylko ja go szukam.Amerykański wywiad wie o brakującym kluczu.Z oczywistych powodów woleliby nie dopuścić do rozpowszechnienia Cyfrowej Twierdzy.Wysłali pewnego człowieka na poszukiwanie klucza.Nazywa się David Becker.– Skąd pan to wie?– Nieważne.– A gdy Becker znajdzie klucz? – spytał po chwili Numataka.– Mój człowiek mu go odbierze.– A później?– To nie pańska sprawa – odrzekł zimno Amerykanin.– Gdy pan Becker znajdzie klucz, otrzyma odpowiednią nagrodę.Rozdział 22David Becker podszedł do łóżka i przyjrzał się śpiącemu starszemu mężczyźnie z gipsowym opatrunkiem na prawej ręce.Mógł liczyć sobie od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu lat.Śnieżnobiałe włosy miał starannie zaczesane na bok.Na środku czoła widać było fioletowego siniaka sięgającego do prawego oka.Mały guz? Becker przypomniał sobie słowa porucznika gwardii.Spojrzał na palce mężczyzny, ale nie zauważył złotego pierścienia.Dotknął ramienia śpiącego.– Proszę pana? – potrząsnął nim lekko.– Przepraszam pana.?Mężczyzna wciąż spał.– Proszę pana? – Becker spróbował jeszcze raz, trochę głośniej.– Qu’est-ce.quelle heure est.– mężczyzna powoli otworzył oczy i spojrzał na Beckera.– Qu’est-ce-que vous voulez? – warknął, wyraźnie niezadowolony z tego, że został obudzony.Tak, pomyślał Becker, Kanadyjczyk francuskiego pochodzenia.Uśmiechnął się do niego.– Czy ma pan chwilę? – spytał.Becker znał doskonale francuski, ale mówił po angielsku.Miał nadzieję, że nieznajomy gorzej włada angielskim niż francuskim.Przekonanie zupełnie obcego człowieka, by oddał złoty pierścień, mogło się okazać trudnym zadaniem; Becker uznał, że lepsza znajomość języka zapewne da mu przewagę.Mężczyzna przez pewien czas starał się przypomnieć sobie, gdzie się znajduje.Rozejrzał się dookoła i podkręcił długimi palcami białe wąsy.– Czego pan chce? – odezwał się wreszcie.Mówił z nieco nosowym akcentem.– Proszę pana – zaczął Becker, wypowiadając słowa z nadmierną starannością, jakby mówił do kogoś, kto niedosłyszy.– Muszę zadać panu parę pytań.– Ma pan jakiś problem? – spytał Kanadyjczyk i spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy.Becker zmarszczył brwi.Stary mówił nienaganną angielszczyzną.Becker od razu zrezygnował z pobłażliwego tonu.– Przepraszam, że pana niepokoję, ale czy był pan może dziś rano na Plaza de Espaňa?– Czy jest pan z ratusza? – spytał tamten, mrużąc oczy.– Nie, jestem.– Biuro Turystyki?– Nie, jestem.– Słuchaj pan, wiem, po co pan tu przyszedł! – Starszy mężczyzna z trudem usiadł na łóżku.– Nie dam się zastraszyć! Powiedziałem to już raz i mogę powtórzyć tysiąc razy.Pierre Cloucharde opisuje świat tak, jak go widzi.Niektóre z firmowych przewodników skrywają to i owo w zamian za darmową noc w mieście, ale „Montreal Times” nie jest do kupienia! Odmawiam!– Przepraszam pana.Wydaje mi się, że pan nie rozumie.– Merde alors! Doskonale wszystko rozumiem! – stary pogroził Beckerowi kościstym palcem.Jego głos słychać było w całej sali gimnastycznej.– Nie jest pan pierwszy! To samo próbowali w Moulin Rouge, Browirs Palace i Golfigno w Lagos! A co ukazało się w gazetach? Prawda! Najgorsze zrazy a la Nelson, jakie kiedykolwiek jadłem! Najbrudniejsza wanna, jaką kiedykolwiek widziałem! Najbardziej kamienista plaża, po jakiej kiedykolwiek chodziłem! Moi czytelnicy spodziewają się po mnie prawdy!Pacjenci na najbliższych łóżkach zaczęli się rozglądać.Becker nerwowo sprawdził, czy nie zbliża się pielęgniarka.Tylko tego brakowało, żeby go teraz wyrzuciła.– To nędzne usprawiedliwienie jak na policjanta zatrudnionego przez wasze miasto! – krzyczał Cloucharde.– To on mnie namówił, bym wsiadł na motocykl! Proszę na mnie spojrzeć! – Spróbował unieść prawą rękę.– Kto teraz napisze mój felieton?– Proszę pana, ja.– Nigdy jeszcze nie byłem w takim koszmarnym miejscu, a podróżuje już od czterdziestu trzech lat! Proszę się rozejrzeć! Mój felieton ukaże się w wielu gazetach.– Proszę pana! – Becker uniósł dłonie, jakby chciał skłonić go do rozejmu.– Nie interesuje mnie pański felieton! Jestem pracownikiem kanadyjskiego konsulatu.Przyszedłem sprawdzić, czy ma pan właściwą opiekę!Nagle w sali gimnastycznej zapadła cisza.Cloucharde mierzył Beckera podejrzliwym spojrzeniem.– Przyszedłem tu, by sprawdzić, czy mogę panu jakoś pomóc – dodał szeptem Becker.Na przykład przynieść valium.– Z konsulatu? – powiedział Cloucharde po dłuższej chwili.Teraz mówił znacznie spokojniejszym tonem.Becker przytaknął.– Zatem nie przyszedł pan tutaj w sprawie mojego felietonu?– Nie, w żadnym wypadku.Z Cloucharda nagle uszło powietrze.Powoli opadł na stertę poduszek.Wydawał się załamany.– Myślałem, że jest pan z ratusza.chce mnie pan namówić, bym nie pisał.– urwał, po czym spojrzał na Beckera.– Jeśli nie chodzi panu o mój felieton, to dlaczego pan tu się pojawił?Dobre pytanie, pomyślał Becker i wyobraził sobie Smoky Mountains.– To nieformalna dyplomatyczna uprzejmość – skłamał.– Dyplomatyczna uprzejmość? – zdziwił się stary.– Tak, proszę pana.Człowiek o pana pozycji z pewnością zdaje sobie sprawę, że rząd kanadyjski bardzo stara się chronić swych obywateli przed wszelkimi niewygodami w.powiedzmy, mniej wyrafinowanych krajach.– Oczywiście.jak przyjemnie.– Cloucharde rozchylił cienkie wargi w domyślnym uśmiechu.– Jest pan kanadyjskim obywatelem, nieprawdaż?– Tak, oczywiście.Jaki byłem głupi.Proszę mi wybaczyć.Człowiek taki jak ja często spotyka się z propozycjami.pan rozumie.– Tak, oczywiście, panie Cloucharde, doskonale rozumiem.To cena sławy.– Ma pan racje.– Cloucharde ciężko westchnął.Był męczennikiem, który musi znosić uwielbienie mas.– Czy może pan uwierzyć, że jestem w takim koszmarnym miejscu? – przewrócił oczami.– To jakaś kpina.Na dokładkę zatrzymali mnie tu na noc.– Rozumiem.– Becker rozejrzał się dookoła.– To straszne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl